Marin Cilić jest jednym z niewielu tenisistów, którzy w turnieju wielkoszlemowym nie tylko wygrali z Rogerem Federerem, ale także upokorzyli wielkiego Szwajcara. Działo się to w półfinale US Open w roku 2014, gdy Chorwat wygrał najpierw z Federerem 6:3, 6:4, 6:4, a potem cały turniej. Jest też oczywiście wspomnienie świeższe, z ubiegłorocznego finału Wimbledonu, gdy kontuzjowany Chorwat był dla szwajcarskiego maestro tłem.
Zastanawiano się, które z tych wydarzeń może powtórzyć się na Rod Laver Arena w Melbourne. Okazało się, że żadne, bo scenariusz na tę niedzielę był zupełnie inny. Federer wygrał w pięciu setach 6:2, 6:7 (5-7), 6:3, 3:6, 6:1, obronił mistrzostwo Australii i zdobył 20. tytuł wielkoszlemowy.
Wśród mężczyzn więcej nie wygrał nikt, Szwajcar ma już przed sobą tylko perspektywę pogoni za trzema kobietami – Australijką Margaret Court (24 wielkoszlemowe triumfy), Amerykanką Sereną Williams (23) i Niemką Steffi Graf (22).
Finał, choć emocjonujący, chyba nikogo nie wprawił w zachwyt, podobny do tego, jaki towarzyszył decydującym meczom kobiet. Federer był faworytem i trudno się temu dziwić po tym, jak szedł przez turniej, ale finału nie wygrał śpiewająco.
Największą zasługą Cilicia jest to, że wyprowadził Szwajcara z komfortowej strefy, walczył prawie do końca, a kto wie, czy nie największą szansę miał na początku piątego seta, gdy o mało nie przełamał podania rywala. Dopiero gdy to się nie udało, Cilić stracił wiarę w sukces, Federer podyktował swoje warunki, a po pół godzinie płakał, odbierając trofeum za szóste zwycięstwo w Melbourne.