W skali od 1 do 10, gdzie dziesiątka oznacza szczyt zaangażowania, jakie jest pańskie miejsce w tzw. klubie oszalałych tenisowych rodziców?
Z całą rodziną oczywiście przeżywamy mecze, ale zdecydowanie stawiam sobie jedynkę. W emocje i ekspresje związane z trenerami, sędziami, przeciwnikami nie wchodzimy. Nie tyle z założenia, ile z przyczyn natury charakterologicznej i osobistej. Rodzice, otoczenie musi pozwolić dzieciom popełniać błędy.
Nie miał pan pokusy, żeby z syna, który uprawiał początkowo kilka dyscyplin, zrobić jednak waterpolistę, bo to był pański sport?
Hubert uczęszczał na zajęcia na basenie, nawet nie był taki zły, ale piłki wodnej nie mógł uprawiać, bo sekcja we Wrocławiu przestała istnieć. To jest sport, który podoba się tym, którzy go uprawiają, ale może być nudny dla widowni. Gdy Hubert był już na świecie, dla mnie też ciekawsza była koszykówka i tenis. Trzyletnie dzieciaki zwykle wtedy naśladują rodziców. Inne sporty były sugestią, np. gimnastyka, i stały się doskonałym uzupełnieniem zajęć na korcie.
Kiedy poczuli państwo ciężar tenisowego wyboru syna?