Pierwszym gestem Djokovicia po tym, jak wygrał swój 17. wielkoszlemowy finał, było położenie palca na ustach, tak jak zwykła to czynić nauczycielka wobec niesfornej klasy. Przekaz był jasny – znów was uciszyłem.
Oczywiście Serb ma zbyt dużo klasy, by skarżyć się podczas przemówienia po meczu, ale trudno zrozumieć widzów z podobno najbardziej tenisowego kraju świata, nieszanujących gracza, który kort Roda Lavera uczynił swoim podwórkiem prawie tak samo jak Rafael Nadal centralny kort stadionu Roland Garros. Nie brak głosów, że Nadal będzie wygrywał w Paryżu, dopóki będzie chodził, a teraz to samo można powiedzieć o Djokoviciu w Melbourne.
Mówiąc całą prawdę, prawie to samo, bo triumfy w Australii przychodzą Serbowi jednak dużo trudniej niż Nadalowi we Francji. Niedzielny finał był tego kolejnym przykładem. Wydawało się, że Djoković po demonstracji siły w pierwszym secie, gdy już w drugim gemie przełamał serwis rywala, prowadził 4:1, dał się doścignąć na 4:4 i wygrał (Thiem przy setbolu popełnił podwójny błąd serwisowy), ma prostą drogę do mety.
Można było przypuszczać, że po Austriaku w wielkoszemowym finale przejedzie serbski walec tak jak w Paryżu dwukrotnie przejeżdżał walec z Majorki. Ale ten imperialny Djoković zniknął. W drugim secie jeszcze walczył, przy stanie 4:4, gdy francuski sędzia Damien Dumusois dał mu ostrzeżenie za przekroczenie czasu na serwis, powiedział do niego: „Właśnie stajesz się sławny, dobre zagranie", a przy zmianie stron pogłaskał arbitra po butach.
Ale to były najmocniejsze dowody serbskiej determinacji w końcówce drugiego seta. Djoković przegrał go, a potem kolejnego, już w dużo gorszym stylu, a w przerwie poszedł do szatni po medyczne wsparcie.