Kiedy przed meczem na korcie im. Suzanne Lenglen spiker przedstawiał Agnieszkę, na telebimie ukazało się zdjęcie jej siostry Urszuli. To zapewne ostatnia taka pomyłka w Paryżu. Nie ma lepszego sposobu, by dać się poznać gospodarzom, jak pokonać ich ulubieńca. Do Alize Cornet w tym kontekście pretensji nie można mieć żadnych. O rywalce przed meczem mówiła ciepło i z szacunkiem. Jak się okazuje, nie bez powodu.
Tak daleko jak Radwańska nie awansował we French Open nikt z Polaków od czasu Wojciecha Fibaka. Dla samej Agnieszki to dowód, że i Paryż da się lubić, bo po ubiegłorocznej porażce w pierwszej rundzie miała prawo w to wątpić. Ale początek meczu z Cornet nie wskazywał, że to my będziemy się cieszyć po ostatniej piłce. Ani się obejrzeliśmy, a już było 4:1 dla Francuzki po dwóch przełamaniach serwisu. Cornet zdobywała wiele punktów po uderzeniach z bekhendu wzdłuż linii, Polka była osowiała.
Kibice coraz liczniej przybywali z innych kortów, by wspierać blondynkę z Nicei, i właśnie wtedy Agnieszka zaczęła robić swoje. Nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego. Nie było żadnego przełomowego momentu, spektakularnej wymiany. Polka powoli podcinała rywalce skrzydła. Cornet zaczęła się denerwować, choć tym razem oszczędziła nam długich rozmów z samą sobą, częstych podczas meczu drugiej rundy z Argentynką Giselą Dulko. Przegrała tego seta gładko, bez protestu.
Set drugi rozpoczął się dla Polki lepiej. Łatwo wygrała swoje podanie, prowadziła 40:0 w kolejnym gemie. Gdyby go wygrała, Cornet chyba by się nie podniosła. Ale zamiast tego był remis, a wkrótce nawet prowadzenie Francuzki 2:1. Później własny serwis przestał być atutem obu, co było zaskakujące przede wszystkim jeśli chodzi o Cornet.
Kiedy Radwańska prowadziła 5:3, 30:0 przy własnym podaniu i przegrała gema, po raz ostatni w tym meczu, pomimo upału, który w końcu dotarł do Paryża, poczuliśmy na plecach zimny wiatr. Na krótko – Cornet w następnym gemie zagrała w siatkę już przy pierwszym meczbolu.