Polska tenisistka wpadła do Paryża w ostatniej chwili (była na liście rezerwowej) i nie zabawiła długo. Pierwszy dzień, pierwszy mecz na korcie nr 7 i pierwsza porażka turnieju Roland Garros 2009.
Domachowska przegrała w swoim ulubionym stylu. Na początku było nieźle (prowadzenie w pierwszym secie 4:2 i 30:0), a potem błędy, irytacja i coraz bardziej zwieszona głowa. Tym, co przede wszystkim rzucało się w oczy, był fatalny serwis. Zwykle podanie jest jej atutem, wczoraj było kulą u nogi.
– Tak to już ze mną jest. Trochę uciekła mi koncentracja, nie pierwszy raz. Zostaję w Paryżu, bo gram jeszcze w deblu, potem jadę do Marsylii na turniej na kortach ziemnych. Po nim przyjdzie czas na trawę i myślenie o Wimbledonie – powiedziała Marta z melancholijnym uśmiechem, gdy już skończyła rozmowę z dziennikarzami z Chin. Koniecznie chcieli poznać jej opinię o Na Li (26. WTA). Tym bardziej że podczas ubiegłorocznego Australian Open Polka zwyciężyła, a teraz rywalka nie dała jej szans. Jak przegrywać, to z Chinkami – z żadnego innego kraju nie byłoby tylu dziennikarzy chętnych do rozmowy z pokonaną.
Pierwszego gema drugiego seta Domachowska przegrała do zera, po chwili było już 3:0 i dopiero wówczas Polka na chwilę się obudziła. Z trudem, po pięknej walce, obroniła swoje podanie i to mógł być nowy początek, ale nie był. Animuszu wystarczyło tylko na jedną piłkę kolejnego gema, a później Na Li wzięła sprawy w swoje ręce.
Niestety czas mija, a w otoczeniu zawodniczki z Warszawy nic się nie zmienia. Do Paryża przyjechał z nią trener strażak Paweł Ostrowski, zwalniany i przywracany do pracy w zależności od kaprysów rodzinnego klanu, przyjechała też mama zawodniczki, która z trenerem wymieniła kilka cierpkich uwag. Czyli było jak zwykle - Domachowscy w sosie własnym. Coraz trudniej wierzyć, że będzie z tego jakieś smaczne danie, choć po awansie do czwartej rundy ubiegłorocznego Australian Open pojawiła się nadzieja.