Z turnieju ITF w Saint-Gaudens do Warszawy Alexandra Dulgheru przyjechała jako 201. na świecie. Szczęśliwie zdążyła na kwalifikacje. Miała opóźniony samolot, ale jej pierwszy mecz też się opóźnił, przez deszcz.
Męczyła się z rakietą nr 4 w Polsce, Anną Korzeniak. Po trzech zwycięstwach awansowała jednak do turnieju głównego. Wygrała pięć kolejnych spotkań, w tym trzy z tenisistkami z pierwszej pięćdziesiątki świata.
W tej tenisowej baśni był jeszcze przerywany dwa razy finał. W nim zamiast spodziewanego zwycięstwa Bondarenko zobaczyliśmy rumuński spryt, który kazał Dulgheru przedłużać wymiany i rozbijać rytm ataków rywalki. Wszystko się udało, 20-letnia tenisistka zarobiła 98,5 tys. dolarów, dwa razy więcej niż podczas całej wcześniejszej kariery. Awansowała na 83. miejsce rankingu WTA.
Sukces przyszedł za późno, by Alexandra mogła zagrać w Paryżu, ale na Wimbledon pojedzie grać w turnieju głównym. Dziewczyna z Bukaresztu przypomniała światu, że tenis rumuński miał gwiazdy: Ilie Nastase, Iona Tiriaca oraz Virginię Ruzizci (14 tytułów WTA), Ruxandrę Dragomir i Irinę Spirleę.
Szczęściu pomógł przypadek, fakt, że warszawski turniej nie mógł mieć mocnej obsady ze względu na szczupłe fundusze, bliskość Roland Garros i konflikt organizatora z rodziną Radwańskich, ale Dulgheru znakomicie wykorzystała szansę.