Krzysztof Rawa z Londynu
Wynik meczu Federer – Cilić: 6:7 (4-7), 4:6, 6:3, 7:6 (11-9), 6:3. Dobrze się oglądało to spotkanie. Kort centralny wypełniony po ostatnie zielone krzesełko (koniki nadal bez strachu oferują bilety idącym ze stacji metra), atmosfera podniosła, pogoda jak malowanie.
Ton nadał Chorwat. Wygrał dwa sety, prezentując wszystkie zalety swego rzemiosła, przede wszystkim trudny serwis, nieco opłacony podwójnymi błędami, ale kiedy piłka trafiała we właściwy prostokąt, to siedmiokrotny mistrz Wimbledonu niemal od razu wpadał w kłopoty.
Trybuny głośno zaszumiały, gdy sędzia ogłosił, że jest 7:6, 6:4 dla Cilicia, lecz słusznie nie wierzyły, że Federer tak po prostu zostawi sprawę w rękach rywala. Rutyna i spokój zrobiły swoje, jedno potknięcie chorwackiego tenisisty i trzeci set stracony, potem szarpiący nerwy czwarty set i tie-break, w którym Chorwat z determinacją gonił Szwajcara, ale wyszło, że precyzyjna robota nadal jest w cenie. Remis – i akcje najstarszego z ćwierćfinalistów gwałtownie wzrosły.
Na trybunie dla gości ze szwajcarskiej strony siedzieli Stefan Edberg i Ivan Ljubicić, z chorwackiej Goran Ivanisević. Taka dziś moda, że na ławce trenerskiej bieżącej sławy musi siedzieć w ważnych chwilach sława sprzed lat. Wiedza Gorana na pewno rodakowi pomogła, ale mistrz z 2001 roku (dzika karta i pamiętny poniedziałkowy finał z Patem Rafterem) po tym spotkaniu ma dużo więcej siwych włosów.