Obecny w O2 Arena Ivan Lendl mówił Murray'owi przed meczem, by zapomniał o walce o pozycję lidera rankingu światowego, by nie myślał o efektownej serii zwycięstw, która trwa od początku października. Ważne miało być tylko starcie z Nishikorim, tyle trudnym, co nieobliczalnym rywalem z Japonii.
Lendl wiedział co mówi. Japończyk miewa od czasu do czasu przypływy tenisowego geniuszu, w pełni zdrowia jest w stanie grać znakomicie z każdym, wsparcie Michaela Changa na ławce trenerskiej też robi swoje.
Niewątpliwie obóz Szkota świetnie pamiętał wrześniową porażkę Murraya w ćwierćfinale US Open, kiedy Nishikori zdał także test wytrzymałości – zwyciężył w pięciu setach. Wygrać z Keim, który pokazał znane atuty w pierwszym meczu ze Stanem Wawrinką, nie mogło być zadaniem łatwym ani szybkim.
Na dość wolnej nawierzchni hali w Greenwich było tak, jak miało być: trzy sety, znacznie ponad trzy godziny walki, wiele fantastycznych wymian, ataków i obron, tylko kilka piłek zadecydowało o wyniku.
Sam tie-break pierwszego seta trwał ponad kwadrans, obaj mieli po kilka szans na sukces, udany pościg Murraya od stanu 3-6 do 7-6 nie doczekał się jednak nagrody.