Kto wstał nad ranem i widział w telewizji, jak wyglądał wygrany półfinał z Chinką Na Li (6:3, 6:4), ten wie, że pochwały pod adresem Agnieszki były w pełni zasłużone.
Niby to ta sama Isia, co zawsze: sprytna, szybka i wytrzymała, ale różnica jest: od polskiej tenisistki biła pewność siebie i spokój, jakich nie widziano chyba nigdy wcześniej. Powody do stresu były, zawsze są w meczach z tak trudnymi rywalkami, osiem piłek meczowych też o tym świadczy, ale na niebieskim korcie nie widzieliśmy żadnych dąsów po nieudanych akcjach, niepotrzebnych słów, nerwowych gestów, tylko chłodną koncentrację na kolejnych akcjach. To peszyło Chinkę tak samo, jak niemoc w wymianach i liczne strzały w aut.
– Przeżywałam déja vu, jakby powtórkę finału z Auckland, gdzie także miałam siedem czy osiem meczboli, ale widać nerwy mam mocne – mówiła Agnieszka po półfinale. Tylko przytaknąć.
– Myślę, że wygrana w dwóch turniejach z rzędu to byłaby piękna sprawa, choć już teraz pokazałam, że jestem gotowa na Australian Open. Dobrze mi z tym, że gram swój najlepszy tenis już na początku roku – dodała.
Polskie prognozy na finał były optymistyczne, choć Dominika Cibulkova (wygrała w półfinale z Angelique Kerber 6:2, 4:6, 6:3), „zła królowa”, jak nazwały bardzo bojową Słowaczkę australijskie media, też ma wzlot formy. Z Polką na razie nie umiała wygrać. Dawno temu, w 2006 roku, Agnieszka zwyciężyła w Budapeszcie na czerwonej mączce 6:4, 6:0, następnie w 2008 roku w US Open 6:0, 6:3 i w Dausze 6:4, 6:7 (7-9), 6:4.