Można się spierać, kiedy obchodzić tę rocznicę, ale wiadomo, że pierwszy oficjalny turniej ery otwartej zaczął się w poniedziałek 22 kwietnia 1968 r. w Bournemouth, na chłodnym i mokrym wybrzeżu Wielkiej Brytanii. Zagrali mężczyźni, zagrały kobiety. Zawody nazwano The British Hard Court Championships, co wtedy oznaczało, że odbywały się na kortach ziemnych, a nie na trawie. Wygrali Virginia Wade i Ken Rosewall.
Do tego historycznego miejsca i czasu prowadziło kilka dróg. Najważniejsze wiodły przez Amerykę. Tenis miał tam przez długie lata swe ciche życie w klubach. Pierwsi profesjonaliści pojawili się w połowie lat 20., gdy obrotni biznesmeni starali się wykorzystać sławę amerykańskich i francuskich graczy, organizując im objazdowe występy przy płatnej widowni.
Przed 1968 rokiem najlepsi amatorzy brali od organizatorów pieniądze pod stołem
Grano na parkingach, miejskich placach lub targowiskach. Było w tych turniejach więcej podobieństw do cyrku niż poważnych rozgrywek. W latach 50. mistrz Wimbledonu ’47 Jack Kramer próbował stworzyć cykl dobrze płatnych turniejów dla najlepszych tenisistów świata, skusił kilka sław: Lewisa Hoada, Pancho Gonzaleza, Kena Rosewalla, Franka Sedgemana i Roda Lavera, ale wkrótce zabrakło mu środków, by walczyć z potęgą Międzynarodowej Federacji Tenisa Ziemnego (ILTF), która kontrolowała Puchar Davisa, Puchar Federacji oraz mistrzostwa Francji, USA, Australii i Wimbledon, czyli turnieje wielkoszlemowe. Każdy, kto zagrał za pieniądze Kramera, tracił status amatora i prawo startu w tych prestiżowych zawodach.
Wobec ciągłego kuszenia promotorów tenisiści mieli jednak coraz więcej powodów, by ulegać namowom. Wkrótce w gazetach pojawił się termin „shamateurism“, zbitka słów „shame“ – wstyd, i amator. Stało się jasne, że wielu najlepszych nie traci statusu amatora, choć bierze od organizatorów pieniądze pod stołem.