Przeważyła jednak radość, bo we wrześniu Belgia będzie walczyła o powrót do Grupy Światowej, a Polska o utrzymanie się w Grupie I Strefy Euro-Afrykańskiej.
Historia Pucharu Davisa, sięgająca ostatniego roku XIX stulecia, zna zaledwie 44 przypadki, kiedy zespół przegrywający po pierwszym dniu 0:2 miał powody, aby cieszyć się ze zwycięstwa 3:2. Na liście 30 krajów, którym ta sztuka się udała, nie było Polski. I na razie nie będzie.
Teraz można żałować, że trafiliśmy na Belgię, a nie na słabą jak nigdy Wielką Brytanię. Można też gdybać, kto – pod nieobecność wracającego do formy po niedawnej kontuzji Mariusza Fyrstenberga – powinien być w Angleur partnerem Marcina Matkowskiego. Łukasz Kubot miał inne plany i został w Ameryce. Michał Przysiężny wręcz przeciwnie – aż się rwał do gry, ale Radosław Szymanik i Nick Brown postawili na Grzegorza Panfila, deblowego mistrza Australian Open w kategorii juniorów sprzed trzech lat.
Był taki moment w drugim secie, kiedy wydawało się, że Polacy wreszcie uwierzą, że mogą tę rywalizację przedłużyć do niedzieli. Przy stanie 5:5 i 0-40 Panfil zaczął serwować jak natchniony, a Matkowski tylko kończył krótkie wymiany. Nasi zdobyli z rozpędu kolejno siedem punktów i byli o dwa od wygrania tej partii. Wtedy wydawało się, że to bardzo ważny moment, może nawet punkt zwrotny. Przyszedł jednak tie break i zaledwie jedna piłka zapisana na konto biało-czerwonych. Później mecz wymknął się im z rąk. Na szczęśliwych rywali z trybun polał się szampan.
– No co, słabo... – do słów Matkowskiego nic dodać, ani tym bardziej ująć.