Rozstanie z marzeniami młodszej z sióstr Radwańskich trwało półtorej godziny. Poza lekkim zawodem nie wywołało przykrych odczuć. Wynik wygląda gorzej niż gra.
Słowiańskie okrzyki z dwóch stron trybun jednakowe były zapewne tylko dla Anglików. Więcej pozytywnych emocji, przyznać trzeba, wytwarzała Słowaczka. Jej naturalne podobieństwo do podskakującej piłeczki zauważono od razu. Mimo mikrego wzrostu Cibulkova pomykała po trawie zadziwiająco szybko i ta szybkość plus dobra gra z głębi kortu – znane już światu z półfinału turnieju Rolanda Garrosa – nie zostawiły Urszuli wielu okazji do zdobywania punktów.
3:0 dla Słowaczki, 5:2, jeszcze jedno przełamanie, set. Cibulkova poprosiła o pomoc lekarską, coś ją zabolało w krzyżu. Masaże i rozciąganie trwały chwilę, ale mało kto uwierzył, że będzie krecz. Mimo 14. miejsca na świecie tenisistka słowacka dopiero w poniedziałek wygrała pierwszy w karierze wimbledoński mecz. Radwańska często dostawała się pod ostrzał zza końcowej linii, który kończył się porażką.
Zryw Polki w połowie drugiego seta dał jej remis 3:3. Cibulkova jeszcze dwa razy prosiła o masaże, ale może to była tylko potrzeba ducha, nie ciała. W ostatnich gemach nie chciała już siadać na krzesełku, owijała biodra ręcznikiem i podskakiwała nieustannie. Gdy było 4:4, dostała od Polki kilka łatwych punktów, skorzystała z prezentów, wygrała spotkanie i ucieszyła się naprawdę szczerze.
Na pytanie, dlaczego wreszcie gra dobrze na trawie, odpowiedziała z błyskiem w oku: – Bo nie mam chłopaka. Trochę poważniej dodała, że jej podskakiwany tenis chyba zasługuje na pierwszą dziesiątkę świata. W Wimbledonie mimo wszystko będzie jej trudno, ale może dlatego warto Dominice kibicować.