Mistrzem ATP Tour w sezonie 2009 został najstarszy, najbardziej niepozorny i najgorzej promowany tenisista z czołowej dziesiątki. A właściwie w ogóle niepromowany: od 2007 roku, gdy był podejrzany o ustawienie spotkania w Sopocie pod zakłady bukmacherskie, Dawydienko ma problemy nawet ze znalezieniem sponsorów, którzy chcieliby się reklamować na jego stroju i rakiecie.
Żadnych dowodów przeciw niemu nie znaleziono, ale przykry zapach pozostał. Do dziś na konferencjach prasowych słyszy pytania o tamtą aferę. Słyszał je również w londyńskiej hali O2 podczas najlepszego tygodnia w swojej karierze.
Rosjanin miał za rywali w grupie tenisistów numer 2 i 3 na świecie, Rafaela Nadala i Novaka Djokovicia, ale awansował ich kosztem. W półfinale wyeliminował Rogera Federera, choć szwajcarski mistrz był w trzecim secie o dwie piłki od zwycięstwa. W finale nie dał szans del Potro, i w ten sposób pokonał w Londynie wszystkich posiadaczy tegorocznych tytułów wielkoszlemowych, od Nadala po del Potro. Sam nigdy w Wielkim Szlemie nie zaszedł dalej niż do półfinału. Rok temu grał w finale Masters w Szanghaju, ale lepszy okazał się Djoković.
Dawydienko ma opinię tenisowego robota, który nudzi na korcie i poza nim. A on po prostu wyciska z siebie podczas gry wszystko, co się da: nie wygra licytacji na siłę, wzrost, obwód bicepsów i ud, jego żywioł to szybkość i praca. W Londynie nie tylko dobrze wykonał pięć prac na korcie (przegrał tylko pierwszy mecz, z Djokoviciem), ale potrafił też zabawić się poza nim.
– Po meczu położyłem się do łóżka. Z własną żoną. To, że jestem Rosjaninem, nie znaczy, że jestem Maratem Safinem – opowiadał po jednym ze spotkań. Odjeżdża z Londynu na wczasy na Malediwach bogatszy o 1,5 mln dolarów i z piątym tytułem w tym sezonie, w którym stracił aż trzy miesiące z powodu kontuzji. Tytuł mistrza będzie do następnego finału w Londynie w niedocenianych, ale dobrych rękach.