Paryż widział wcześniej wielką wygraną Szwajcara, ale na kortach Rolanda Garrosa. W hali Bercy Federer zwyciężył pierwszy raz, lecz wreszcie w dawnym stylu: po drodze z nikim nie przegrał seta, w półfinale pokonał Tomasa Berdycha 6:4, 6:3, w finale Jo-Wilfrieda Tsongę 6:1, 7:6 (7-3) – obaj to uczestnicy Masters.
Dobrze się ogląda szwajcarskiego mistrza w takiej formie. Trudno było zdecydować, czy bardziej podziwiać swobodę zdobywania punktów czy pewność szybkich odbić i różnorodność akcji. W finale z Tsongą Federer znów pokazywał swoje magiczne sztuczki, kilka nadawało się do powtórek w Internecie, zwłaszcza bekhendowe minięcie po, wydawało się, wygrywającym lobie Francuza.
Tsonga czuł wsparcie kilkunastu tysięcy rodaków i wybrał ryzykowną drogę do sukcesu: atak, presja, ryzyko niemal przy każdym uderzeniu. Pierwszy set skończył się małą katastrofą, do stanu 0:5 trudno było mówić o rywalizacji, w drugim było znacznie lepiej, ale w tie-breaku Tsonga stracił wiarę.
Roger Federer wygrał 69. turniej w karierze, przy okazji jako siódmy tenisista w historii przekroczył liczbę 800 zwycięstw w cyklu ATP Tour, to w finale miało nr 802.
Po raz pierwszy w Paryżu i w turnieju z cyklu Masters Series wygrali debliści Rohan Bopanna (Indie) i Aisam ul-Haq Qureshi (Pakistan). Do tej pory ich wspólny tenis ponad politycznymi podziałami przynosił pewne zyski (przed Paryżem dziesięć finałów, trzy zwycięstwa), ale ten sezon mają najlepszy. Wygrali w Halle, Sztokholmie i w Paryżu, zadebiutują w Masters, a punkty zdobyte w hali Bercy dadzą im piąte miejsce w świecie.