Ma 86 lat, rocznik 1933, ale forma wciąż godna zazdrości. Kiedy wysłuchał fragmentu biografii „C'era una volta il tennis. Dolce vita, vittorie e sconfitte di Nicola Pietrangeli" („Dawno temu był tenis. Słodkie życie, zwycięstwa i porażki Nicoli Pietrangeliego"), jaką kilka lat napisała Lea Pericoli, kiedyś niezła tenisistka, potem znana prezenterka telewizyjna i dziennikarka, skomentował: – W tych słowach podoba mi się wszystko poza zdaniem, że był jednym z najlepszych, nie najlepszym...".
Życie miał niezwykłe. Urodzony w Tunisie, syn rosyjskiej arystokratki (w domu mamy mówiono tylko po rosyjsku i niemiecku) i Włocha, po wielu tułaczych przygodach znalazł się w Rzymie, gdzie zachęcany przez ojca Gulio zaczął trenować piłkę nożną i tenis. Do 19. roku życia był, jak twierdzi, nawet lepszym piłkarzem, grał w barwach Lazio, ale zesłanie do drużyny rezerw obudziło w nim tenisowego lwa.
Wygrał w sumie 66 turniejów singlowych, chwalili go wszyscy współcześni mówiąc o ogromnym naturalnym talencie, swobodzie i stylowej grze, ale także o wielkim przywiązaniu do kolorowego życia poza kortem. Taki był – zaangażowany w sport, ale zawsze z hasłem „kobiety, wino i śpiew" na ustach.
– Wiele razy słyszałem: wygrałbyś o wiele więcej, gdybyś poważnie traktował treningi. Równie poważnie zawsze odpowiadałem: ale bawiłbym się znacznie gorzej – powiedział bohater spotkania.
Jak na taką postawę zdobył w tenisie wiele: ma dwa tytuły wielkoszlemowe w Paryżu (1959 i 1960) i jeszcze dwa finały (wygrał także paryski finał debla w 1959 r.), półfinał Wimbledonu, mnóstwo wygranych turniejów od końca lat 50. do początku 70.