Mirosław Żukowski? z Paryża
„Witajcie w kraju Frontu Narodowego" – tak dzień po wyborach do Parlamentu Europejskiego piszą tu gazety, czas więc najwyższy, by jako pierwszy po Yannicku Noahu (ojciec Kameruńczyk) turniej im. Rolanda Garrosa (przodkowie z Hiszpanii) wygrał dla Francji Gael Monfils (tata z Gwadelupy) lub Jo-Wilfried Tsonga (pół rodziny w Togo). Szanse tego ostatniego są większe, zakończył już zwycięsko pierwszy mecz. Z Monfilsem pewne jest tylko jedno: jeśli gra, bywa wesoło, ale wydaje się, że to cudowne dziecko paryskiego przedmieścia odczuwa egzystencjalny ból już na samą myśl o wyjściu na kort.
Dla każdego, kto ostatnie dni spędził w upalnej Polsce, Paryż jest szokiem – zimno, deszczowo, parasol i peleryna to obowiązkowy strój kibica i tak ma być przynajmniej do środy. Wczorajsze mecze zaczęły się z opóźnieniem, więcej było czekania niż gry. Jedyną polską atrakcją poniedziałku miał być pojedynek Łukasza Kubota z Łotyszem Ernestsem Gulbisem, ale do późnego popołudnia się nie rozpoczął.
W przerwach między deszczami wygrały Maria Szarapowa i Dominika Cibulkova, a sensacją dnia była porażka Kei Nishikoriego (nie tłumaczył się kontuzją, raczej brakiem ogrania, ale minę miał tragicznie smutną) ze Słowakiem Martinem Klizanem.
Japończyk to dziecko koncernu Sony i akademii Nicka Bollettieriego, ma być dla swej ojczyzny kimś takim jak Na Li już jest dla Chin i trzeba powiedzieć, że rachuby te nie są bezpodstawne. Niedawno ostro postawił się w Madrycie Rafaelowi Nadalowi i przegrał raczej z kontuzją niż z Hiszpanem, a wcześniej zwyciężył w Barcelonie.