Tenis znów jest sportem dla dojrzałych ludzi – to podstawowy wniosek z zakończonego w Melbourne turnieju. Oczywiście wszystko w cień usunął niedzielny finał Roger Federer (lat 35) – Rafael Nadal (30). Od dawna nie było tenisowego meczu, na który z takim zainteresowaniem patrzyłby cały sportowy świat.
Kilka lat temu ich pojedynki były jednym z najatrakcyjniejszych spektakli, jakie miał do zaoferowania zawodowy sport, ale ubiegły rok był dla obu fatalny. Leczyli kontuzje i nikt nie wiedział, w jakiej formie i w jakim zdrowiu przyjadą do Australii.
Teraz już wiemy: wielki Federer wrócił i wygrał z wielkim Nadalem 6:4, 3:6, 6:1, 3:6, 6:3. Już w piątkowym pięciosetowym półfinale z Grigorem Dimitrowem rzucało się w oczy przede wszystkim to, że Nadala wreszcie nic nie boli, że czuje swoją moc i nie zawaha się jej użyć.
Federer miał dzień więcej na odpoczynek, bo swój, także pięciosetowy, mecz ze Stanem Wawrinką rozegrał w czwartek. Ale chyba nie miało to znaczenia, bo Nadal jest znów tak mocny, jak był wówczas, (2009) gdy na tym samym korcie pokonał po morderczym półfinale swego rodaka Fernando Verdasco, a potem zwyciężył w finale, doprowadzając Federera do łez podczas ceremonii rozdania nagród.
Tym razem nikt nie płakał, tylko jak zawsze obaj dawali dowody wzajemnego szacunku. To jest dodatkowa atrakcja ich długiej rywalizacji – między Federerem a Nadalem nie było nigdy ani kropli złej krwi. Szwajcar powiedział, że w tym meczu chętnie zaakceptowałby remis, a nawet nie miałby nic przeciwko porażce, bo Nadal to wspaniały gracz.