Korespondencja z Londynu
To był jeden z najlepszych meczów Janowicza od paru miesięcy. Wyszli na gorący kort nr 3 po południu, ale słońce jeszcze mocno przypiekało, żadnej ulgi dla spoconej głowy. Polak zagrał tak, jakby pół życia trenował w takich warunkach. Od pierwszej do ostatniej piłki aktywny, szybki i, co w jego grze nie bywało normą, niemal cały czas skuteczny.
Dodajmy – dobra gra Janowicza spotkała się z niezłą Francuza. Żadnych ulg na korcie nie było. Pouille umie być cierpliwy, szybki, ma dobry return, serwis i rękę do wymian. Jednak trafił na rywala, który przez ponad dwa sety nie dał mu żadnej możliwości przełamania serwisu. Jak podanie trafiało (a bardzo często trafiało) to Janowicz świetnie wiedział, co robić. Mocna gra z głębi kortu, czasem przy siatce, skróty w rozsądnych proporcjach, atak przemyślany, bez zbytniego pośpiechu, ale także bez czekania na lepszą okazję. Czasem potężne forhendowe kontry.
Tie-breaki zwykle wygrywa ten, kto lepiej serwuje. Ta stara zasada okazała się prawdziwa. Dopiero w trzecim secie przy prowadzeniu 4:3 Francuz doczekał się okazji przy podaniu rywala. Dwie szanse zmarnował, albo raczej Janowicz potrafił je zniweczyć, trzecia piłka setowa okazała się skuteczna. Ostry return gdzieś w biodro Polaka, zabrakło ułamka sekundy na pewne odbicie. 5:3, za chwilę 6:3, jeden set jednak po stronie Lucasa Pouille.
Cienie na korcie nr 3 już się wydłużyły, grali ponad 2,5 godziny. Początek czwartego seta szybko przywrócił nadzieję na sukces Jerzego Janowicza – pierwszy gem gładki, drugi – pierwsze przełamanie podania Francuza. Każdy z widzów widział, co to oznacza w meczu na trawie. Na tablicy 3:0, 4:1 i wciąż było można oglądać to, co w grze Janowicza najlepsze: siła podania, ostre tempo, zaskakujące pomysły przy siatce. Także niezła obrona, gdy Pouille miewał chwilową przewagę.