Po tym co zobaczyliśmy podczas konferencji prasowej poprzedzającej Australian Open, po łzach Murraya i zapowiedzi, że nie jest pewien, czy dotrwa do tegorocznego Wimbledonu, gdzie chciałby się pożegnać, mecz z graczem tak solidnym jak Bautista Agut, rozstawionym z nr. 22 (niedawno pokonał Novaka Djokovicia), wydawał się zbyt wysoką przeszkodą. Nie brakowało głosów, że Murray się podda, a Hiszpan wystąpi w roli kata.
Na korcie jednak zobaczyliśmy zupełnie inne przedstawienie. I trudno zrozumieć Australijczyków, zwykle znakomicie czujących sport, a tenis w szczególności, że wiedząc, co się święci, wyznaczyli ten mecz na trzecim co do ważności korcie. Andy Murray miał prawo do większej sceny, ale najważniejsze, że nie obnosił się ze swoją krzywdą, wprost przeciwnie, zagrał tak ambitnie, że dumne z niego może być całe rodzinne Dunblane, cała Szkocja i cała Brytania, którą przekonał do siebie dopiero po wimbledońskim triumfie w roku 2013.