Spirala nonsensu

Finisz w rozgrywkach WTA i ATP to – przynajmniej teoretycznie – powinien być czas żniw. Tym bardziej, że obie imprezy organizowane na zakończenie długich turniejowych cykli mają w nazwach dumnie brzmiące słówko „championships”. Kiedy się patrzy na te pojedynki, ostatnio w stolicy Kataru i teraz w Szanghaju, to używane najczęściej przy tej okazji sformułowanie o „mistrzostwach świata” wygląda jednak na nadużycie.

Aktualizacja: 11.11.2008 18:02 Publikacja: 11.11.2008 16:51

W zawodowym sporcie - zwłaszcza amerykańskim - są dwa rodzaje rywalizacji na podsumowanie roku. Pierwszy to widowisko typu All-Star Game, typowe dla koszykówki albo hokeja. Wybrane przez ekspertów i głosujących kibiców największe gwiazdy NBA albo NHL tworzą dwa zespoły i rozgrywają pojedynek, który ma charakter sportowej akademii ku czci. Drugi wariant to impreza typu Super Bowl w futbolu amerykańskim. Wielostopniowe eliminacje, potem rozgrywka, mająca wyłonić najlepszego z najlepszych i mamy jedyny w swoim rodzaju sportowo-marketingowy szczyt.

W profesjonalnym tenisie przyjęto rozwiązania z obu tych formuł. Dawna nazwa, turniej mistrzów (Masters), plus obowiązujący rodzaj selekcji sugerują festyn dla największych gwiazd. Jednocześnie jest to dogrywka, typowy dla profesjonalistów play-off. Można przy okazji poprawić rankingową punktację, można solidnie zarobić.

Od pewnego czasu problem obu tenisowych festiwali na koniec sezonu polega jednak na tym, że ich oprawa oraz nagrody drastycznie rozmijają się z poziomem sportowym. Rok temu przy kompletowaniu obsady w Szanghaju (ATP) zorganizowano nieomal łapankę. W tym roku Daucha (WTA) okazała się gościnna dla obu tenisistek rezerwowych. Coraz częściej podczas Masters trzeba rozważać szanse nie liderów rankingów, czy triumfatorów imprez wielkoszlemowych, ale w pierwszym rzędzie tych, których akurat nic nie boli.

Pustawych trybun a zwłaszcza marnych meczów z udziałem teoretycznie najlepszych, nie da się przesłonić workami z kasą od arabskich szejków, albo z tak kuszących rynków azjatyckich. Do ludzi układających tenisowy kalendarz nie trafiają niestety żadne uwagi. Pewnie jakby się dało wymyśliliby jeszcze jeden, szósty szczyt w trakcie trwającego jedenaście miesięcy sezonu. Tymczasem jest już dziś oczywiste, że nie sposób przygotować ekstra dyspozycji nawet na te cztery najważniejsze starty w roku. Gdyby było inaczej, już dawno znaleźliby się naśladowcy Roda Lavera i Steffi Graf, a klasyczny „Wielki Szlem” nie byłby aż tak niezwykłym wyczynem.

Podnoszenie bez końca puli nagród to tylko nakręcanie spirali nonsensu, bo większa kasa nie mobilizuje zmęczonych, czy kontuzjowanych do lepszej gry. Brzmi to jak wołanie na puszczy, ale trzeba jednak krzyknąć basta.

[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2008/11/11/karol-stopa-spirala-nonsensu/]skomentuj na blogu[/link][/b]

W zawodowym sporcie - zwłaszcza amerykańskim - są dwa rodzaje rywalizacji na podsumowanie roku. Pierwszy to widowisko typu All-Star Game, typowe dla koszykówki albo hokeja. Wybrane przez ekspertów i głosujących kibiców największe gwiazdy NBA albo NHL tworzą dwa zespoły i rozgrywają pojedynek, który ma charakter sportowej akademii ku czci. Drugi wariant to impreza typu Super Bowl w futbolu amerykańskim. Wielostopniowe eliminacje, potem rozgrywka, mająca wyłonić najlepszego z najlepszych i mamy jedyny w swoim rodzaju sportowo-marketingowy szczyt.

Sport
Wielkie Serce Kamy. Wyjątkowa nagroda dla Klaudii Zwolińskiej
Sport
Manchester City kontra Real Madryt. Jeden procent nadziei
Sport
Związki sportowe nie chcą Radosława Piesiewicza. Nie wszystkie
Sport
Witold Bańka dla "Rzeczpospolitej": Iga Świątek i Jannik Sinner? Te sprawy dały nam do myślenia
Sport
Kiedy powrót Rosji na igrzyska olimpijskie? Kandydaci na szefa MKOl podzieleni
Materiał Promocyjny
Raportowanie zrównoważonego rozwoju - CSRD/ESRS w praktyce