W nocy z niedzieli na poniedziałek drugie spotkanie tych drużyn (transmisja o 1.50 w Canal+ Sport).
Zespoły prowadzone przez Phila Jacksona nigdy nie przegrały w play-off, jeśli rozpoczynały serię od zwycięstwa. Jednocześnie w dotychczasowej historii finałów pomiędzy Lakers i Celtics cztery razy się zdarzyło, że Boston przegrywał pierwsze spotkanie, a w trzech z tych przypadków zdobywał mistrzostwo po siedmiu spotkaniach. Który z tych scenariuszy się sprawdzi?
Po pierwszym meczu wiadomo, że Lakers potrafili wyciągnąć wnioski z upokarzającej porażki z Celtics przed dwoma laty, gdy finałową serię przegrali 2-4, a ostatnie szóste spotkanie różnicą aż 39 punktów, najwyższą w historii spotkań decydujących o mistrzostwie. Teraz zagrali z wielką determinacją i bardzo zespołowo. Twardą obroną wytrącili rywalom wszystkie atuty. Panowali po obu stronach boiska, w każdym elemencie gry – od zbiórek, punktów z ponowienia i kontrataku po rzuty za trzy punkty. Jeśli powtórzą taką grę w kolejnych spotkaniach, rywalom trudno będzie ich powstrzymać.
Drużyna Bostonu na tle żwawych koszykarzy z Los Angeles wyglądała na starą i zmęczoną. Kevin Garnett miał tylko cztery zbiórki, nie trafiał spod samego kosza, gdy w czwartej kwarcie była jeszcze szansa zmniejszenia przewagi poniżej dziesięciu punktów. Wydaje się, że ekipa trenera Doca Riversa heroiczne boje w półfinale i finale Konferencji Wschodniej z Cleveland Cavaliers i Orlando Magic, w których wyeliminowała dwa zespoły z najlepszym bilansem w sezonie zasadniczym, opłaciła utratą energii na początku rywalizacji w wielkim finale.
Od tego, czy zregeneruje siły, odnajdzie energię i zaciętość w grze, wymyśli sposób na powstrzymanie asa Lakers Kobego Bryanta i zastopuje ich podkoszowy duet Pau Gasol – Andre Bynum, zależy, czy w finale odbędzie się sześć – siedem spotkań czy tylko cztery – pięć.