– Z miejsca widać, drogi Sancho, że o przygodach nie masz zbyt dużego pojęcia – rozeźlił się rycerz z La Manczy, po czym dźgnął swego rumaka ostrogami i pogalopował po swój upragniony łup...
. . .
W Hiszpanii pisarze, poeci i futbolowi sprawozdawcy przez lata opiewali cudzoziemców grających w lidze. Bo nie mieli innego wyjścia. W 1928 roku Rafael Alberti poświęcił odę węgierskiemu golkiperowi Barcelony Ferencowi Platko, który w meczu z Realem Sociedad San Sebastian oberwał korkiem w twarz, a potem wrócił na boisko z sześcioma szwami i wielkim bandażem na głowie: "Ani morze, które próbowało Cię bronić, choć nie mogło / Ani deszcz, ani wiatr, który ryczał najgłośniej / Ani morze, ani wiatr, o Platko, blondwłosy, krwiowłosy Platko, bramkarzu powstający z kurzu, nasz piorunochronie (…) / Nikt, nikt, nikt Ci tego nie zapomni".
[wyimek][b][link=http://blog.rp.pl/magierowski/2010/07/08/kamasutra-futbolu/]skomentuj na blogu[/link][/b][/wyimek]
Po wojnie mistrzowie pióra zachwycali się dwoma gwiazdorami Realu Madryt: kolejnym Madziarem Ferencem Puskasem i Argentyńczykiem Alfredo di Stefano. Potem rozpływali się nad techniką Johana Cruyffa i Zinedine'a Zidane'a. Z rozdziawionymi szczękami oglądali dryblingi Ronaldinho, kosmiczne strzały Davida Beckhama i równie kosmiczne szpilki jego żony Victorii. Wreszcie w barokowych frazach opisywali maestrię Leo Messiego. Jednak oprócz ód, hymnów i panegiryków pojawiały się też treny i epitafia. Większość dotyczyła narodowej drużyny Hiszpanii, która przez kilkadziesiąt lat przegrywała wszystko jak leci. Po karnych, po głupich błędach bramkarzy, po wrednych błędach sędziów. A także po zwykłych blamażach. W swoich opowiadaniach i esejach na fatalną grę reprezentacji narzekał m.in. Miguel Delibes, jeden z największych hiszpańskich pisarzy ubiegłego wieku.
Dwa lata temu zły sen się skończył. Villa, Torres, Puyol i spółka zdobyli mistrzostwo Europy. Wciąż jednak czegoś brakowało. Wciąż w powietrzu wisiało fatum niespełnienia.