Przed siedmioma laty na ścięcie leciał tam Groclin. Drużyna znikąd. A tu nowy stadion ze szkła i aluminium, 45 tysięcy ludzi, David Seaman w bramce, Robbie Fowler i Nicolas Anelka w ataku, na ławce trener Kevin Keegan. Ale Sebastianowi Mili wyszedł strzał życia z wolnego i Groclin zremisował 1:1.
Przed rewanżem Anglicy byli zadowoleni, że mogą potrenować na kameralnym stadionie, ale pytali, gdzie jest ten, na którym mają grać. A to był ten sam stadion. Mecz zakończył się remisem 0:0 i górą byli Polacy.
Oczywiście należałoby zacząć od tego, że Górnik Zabrze spotkał się z Manchesterem City w finale rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów w roku 1970 (przegrał 1:2). Widzew też z nim walczył.
Raz byliśmy na wozie, raz pod, ale nigdy nas MC nie rozjechał. W dodatku zabrzanie na przykładzie City przekonali się, na czym polega angielska fair play. Zwłaszcza bramkarz Hubert Kostka i obrońcy, którym przy kornerach Anglicy rzucali błotem w oczy.
Dziś to już inne czasy, nawet o błoto na boisku trudno. Nie zmienia się tylko jedno. Kiedy mówi się „Manchester", każdy sympatyk piłki widzi coś innego. Jedni United, Bobby Charltona, George'a Besta, Matta Busby'ego, Aleksa Fergusona i katastrofę pod Monachium. Drudzy Mike'a Summerbee, Colina Bella, Francisa Lee i stary stadion Maine Road. Dla jednych United to grube karki, zbierani po świecie wyniośli bogacze, niewarci szacunku. Nie to co City, Citizens, czyli Obywatele, rodowici mieszkańcy, co zresztą też już dziś nie jest prawdą. Najlepszy w swoim czasie piłkarz Europy Szkot Denis Law bronił barw obydwu klubów. W swoim ostatnim meczu w karierze, w roku 1974, strzelił dla City bramkę, która zadecydowała o spadku United z ligi. Złapał się za głowę, chodził wokół boiska i nie wiedział, co ze sobą zrobić.