Wielu nie chciało uwierzyć: wiadomo, że Djoković jest zdolny i wszechstronny, ale żeby umiał usunąć w cień klasyczne mecze Rafael Nadal – Roger Federer, żeby zaatakował pozycję lidera rankingu ATP? W styczniu wydawało się to niemożliwe. Dziś już jest, dziś pytanie brzmi, kiedy Serb zdetronizuje wielkiego Hiszpana.
Zaczął od grudnia 2010 roku, od zwycięskiego finału Pucharu Davisa w Belgradzie. Wygrana z Francją, euforia rodaków, potem długi bal, który zaczął się już na korcie od ogolenia głowy na łyso i tańca z szampanem, a skończył kilkudniowym leczeniem emocjonalnego wyczerpania, w warunkach jakie tworzą apartament w Monaco oraz opieka narzeczonej.
– Finał Pucharu Davisa dał mi to, na co tak długo czekałem, ogromną wiarę w siebie. Był dla mnie ważniejszy niż zwycięstwo wielkoszlemowe. Poczułem to kliknięcie i teraz już wszystko w mojej grze jest na właściwym miejscu. Poczułem przypływ mocy. Nie przypuszczałem jednak, że przez następne miesiące będę wygrywał wszystkie mecze – tłumaczył Djoković.
Nieprzerwane pasmo to ponad 30 wygranych pojedynków w 2011 roku, zdobycie sześciu tytułów od Australian Open po Madryt, ze wskazaniem na kolejne wygrane. Podziw budzi nie tyle statystyka, bo są w historii tenisa znacznie dłuższe serie (Martina Navratilova wygrała w 1984 roku 74 singlowe spotkania z rzędu i do tego 109 deblowych z Pam Shriver – to jest rekord do pobicia), ile styl sukcesów Novaka Djokovicia wersja 2.0. Nigdy wcześniej nie był tak szybki, skuteczny i pewny swych umiejętności.
W trzech finałach turniejów z cyklu Masters pokonał Nadala. Jeszcze w Indian Wells i Miami wybrzydzano, że te zwycięstwa to efekt twardych kortów i innego cyklu przygotowań Hiszpana, ale wygrana na czerwonej mączce w Madrycie dopełniła dzieła. Może być nowy numer 1 światowego tenisa.