W rozmowie z „Rz" prezes PZPN Zbigniew Boniek powiedział
, że gdyby reprezentacja Polski brała udział w brazylijskim mundialu, „na pewno nikt by nas nie zlał różnicą siedmiu czy pięciu bramek".
W tej wypowiedzi słychać poczucie wartości, w którym wprawdzie jest miejsce na porażkę, ale nie kompromitującą. Boniek jako człowiek inteligentny, mundialowo doświadczony i pijący kawę na śniadanie z Michelem Platinim, daje do zrozumienia, że wprawdzie byśmy przegrali, ale nie w takim stylu jak Brazylia z Niemcami czy Hiszpania z Holandią. A to już jest powód do radości, bo Boniek zwykle wie, co mówi. Problem w tym, że jako prezes PZPN nie ma bezpośredniego wpływu na to, co się dzieje w klubach, ani nawet w reprezentacji. Gdybyśmy dziś mieli takich piłkarzy, jakim był on 30 lat temu, nadzieje byłyby uzasadnione. Ale nie mamy, a najlepsi Polacy pracują za granicą, więc sytuacja jest bardziej skomplikowana.
Rozgrywki ekstraklasy, które zaczynają się w ten weekend, tuż po mundialu nie są żadną atrakcją. Przez miesiąc delektowaliśmy się owocami południowymi, a teraz każą nam jeść schabowego z kapustą. Dobre to, ale już się przejadło, a w dodatku bywa niestrawne.
Kiedy zostałem poproszony o trzy zdania zachęcające kibiców do pójścia na mecz, miałem problem, jak to zrobić. I nie z powodu braku słów, tylko argumentów.