Korespondencja z Rzymu
„Śnij, Italio, śnij!" – krzyczała z pierwszej strony „Gazzetta dello Sport" po sensacyjnej poniedziałkowej wiktorii squadra azzurra nad Belgią (2:0). Faktycznie Włosi zaczęli śnić i wierzyć w swoją drużynę. Nie mają wątpliwości, że dziś łatwo wygra ze Szwecją.
Teraz, choć z pewnym opóźnieniem, wszystko jest jak dawniej podczas wielkich turniejów. Na włoskich balkonach i w oknach wykwitły trójkolorowe flagi. Wszyscy powtarzają za sprawozdawcą Beppe Bergomim: „Może nie mamy Maradony, ale mamy drużynę!".
Ta sama sportowa prasa, która lekceważąco pisała o drużynie karłów, bo faktycznie Emanuele Giaccherini i Lorenzo Insigne, płuca drużyny, są postury nikczemnej, teraz przekonuje, że małe jest piękne, a Giaccheriniego, który strzelił Belgom pierwszą bramkę, nazywa: „Nasz dzielny żołnierzyk". Przezwali go z brazylijska (za trenerem Antonio Contem) „Giaccherinho". Nikt już się nie wyzłośliwia, że napastnik Pellé ma słusznie w nazwisku dwie litery „l".
Blok obronny Juve nie jest już klubem starszych panów, tylko „Murem", koniecznie z dużej litery. Zdumiewające, jak dwie bramki strzelone Belgom zmieniły psyche narodu. Poza tym wydało się, że Włosi, choć przed meczem z Belgią byli ludźmi małej wiary, nabożeństwa do futbolu wcale nie stracili. W poniedziałek przed telewizorami zasiadło ich 18 milionów.