Było co oglądać w Vikersund: od pecha Andreasa Wellingera po szczęście mistrza turnieju Raw Air Stefana Krafta i dumę zwycięzcy ostatniego konkursu – Kamila Stocha.
Gdy Andreas Wellinger, lider turnieju i finałowego konkursu, siadał na belce do ostatniej próby na Vikersundbakken, wszystko wydawało się jasne: jego największy rywal do głównego trofeum Raw Air – Stefan Kraft – stał pod skocznią po niezbyt udanym skoku i walił dłonią w głowę – 215 m oznaczało spadek o kilka miejsc i pożegnanie z nadziejami na wygraną.
Wprawdzie chwilę przedtem Kamil Stoch drugi raz skoczył znakomicie, jako jeden z nielicznych zakończył prawie 240-metrowy skok eleganckim telemarkiem i zdecydowanie prowadził w konkursie, ale Wellinger wiedział, że ma nad nim i Austriakiem przewagę, której niemal nie można zmarnować.
Okazało się, że można – podmuch wiatru, błąd wybicia, nerwy młodego skoczka – będzie wiele wyjaśnień tej nieudanej próby, ale efekt był dla wszystkich widoczny: tylko 166 metrów (pierwszy skok – 242 m), w sumie zaledwie 18. miejsce i nagły koniec szans na zdobycie wielkiego czarnego talerza ze starej norweskiej manufaktury Hadeland Glassverk, czeku na 60 tys. euro oraz sławy pierwszego mistrza turnieju Raw Air. Pozostało na pocieszenie trzecie miejsce na podium za Kraftem i Stochem.
Wellinger zwyczajnie się spłakał, ale polscy kibice mieli frajdę: Stoch znów wygrał konkurs Pucharu Świata, siódmy raz tej zimy, pierwszy na skoczni mamuciej (kto teraz powie, że mistrz olimpijski nie potrafi latać na największych skoczniach?), odrobił też sporo punktów do lidera Krafta (zostało 31) i zapewnił ciąg dalszy atrakcji w wielkim finale, za kilka dni w Planicy. W dodatku zrobił to tak, że nikt nie miał wątpliwości, że w niedzielę latał najpiękniej.