Napisano o niej cztery książki, może szykują się kolejne. Wyliczanie wszystkich zwycięstw w mistrzostwach świata, Pucharze Świata, Tour de Ski, cyklu Visma Ski Classics, także opowieści o niezwykłej relacji z trenerem Aleksandrem Wierietielnym i zakrętach jej życia to długa i fascynująca historia.
Justyna Kowalczyk pozostaje postacią niebanalną, trudną do zaszufladkowania, także teraz, w finałowym okresie kariery, gdy coraz trudniej mierzyć się jej z codziennymi wyzwaniami wyczynowej biegaczki narciarskiej, gdy młodsze rywalki zagraniczne doganiają i przeganiają (w Polsce nadal nie ma konkurencji), gdy nawet najsolidniejsze przygotowania i świetny warsztat trenerski nie gwarantują olimpijskiej fety.
Ostatni pucharowy sukces, zwycięstwo nr 50, pani Justyna odniosła 4 lutego 2017 roku w biegu łączonym podczas próby przedolimpijskiej w Pjongczangu. Wtedy raz jeszcze przypomniała sobie i światu, że ma geny mistrzyni. Pięć medali olimpijskich zdobywała, gdy obok na linii startu stały wielkie sławy, walczyła zaciekle z przeciwnościami nie tylko na trasach.
Jej olimpijska historia to potwierdza. Zaczęła się w 2006 roku w Turynie. Była jedyną reprezentantką Polski. Najpierw na trasie w Pragelato w biegu łączonym była ósma, niewiele sekund za ówczesną mistrzynią Kristiną Šmigun. Cztery dni później był bieg na 10 km stylem klasycznym.
Nikt tego nie przewidział – upadła na trasie, straciła przytomność. Szef misji medycznej dr Robert Śmigielski zlecił badania, echo serca też, wyszło, że sprawa nie jest groźna, ale ciche obawy zostały. Decyzja była jednak odważna: niech startuje. Po latach dr Śmigielski przyznał, że wydał zgodę także dlatego, że miał świadomość, iż odmowa może zostawić trwały ślad w psychice biegaczki, nawet złamać jej karierę.