Rz: Jest pan jedynym trenerem, który doprowadził reprezentację Polski do dwóch finałów mistrzostw świata. Osiągnął pan sukces w Hiszpanii, kiedy się go nie spodziewaliśmy, i wrócił przegrany z Meksyku, kiedy mieliśmy nadzieję. Czy pan też po latach tak to postrzega?
Antoni Piechniczek: Mundial w Hiszpanii odbywał się w roku 1982, a w Meksyku w 1986. Upłynęło ponad 30 lat, a ja wciąż o tym myślę. Żyję meczami, chociaż poginęły już gwizdki tamtych sędziów. W ubiegłym roku, przy okazji meczu z Meksykiem w Gdańsku, w 35. rocznicę zdobycia srebrnego medalu prezes Zbigniew Boniek zorganizował uroczystość z udziałem tych wszystkich, którzy grali w Hiszpanii. Otrzymałem zaproszenie na tyle wcześnie, że mogłem przygotować każdemu zawodnikowi „laurkę". Na eleganckich kartkach papieru napisałem każdemu, ile meczów rozegrał, jak go oceniam, wspomniałem o zaletach, ale wytknąłem też wady. Trzymam dokumentację z tamtego mundialu, ale tak naprawdę ja to wszystko mam wciąż w głowie.
Ale przygotowując te informacje, musiał pan jeszcze raz myśleć: co zrobiłem dobrze, a co źle. Jak wyszedł ten bilans?
Ja też nie spodziewałem się aż takiego sukcesu w Hiszpanii i także mnie rozczarował mundial w Meksyku, dlatego natychmiast po ostatnim, przegranym, meczu z Brazylią podałem się dymisji. To był normalny odruch trenera, który nie osiągnął celu. Ale potem, po głębszej analizie, byłem wobec siebie mniej krytyczny i zmieniłem zdanie.
Jak to możliwe, że Polska zdobyła medal w stanie wojennym? Przecież wszystko zostało wtedy postawione na głowie.