Do tej pory o atrakcyjności Ligi Mistrzów decydowały wyczyny gwiazd. Kiedy Ronaldinho podchodził do piłki ustawionej 18 metrów od bramki, nawet gospodynie domowe zastygały przed telewizorami ze ścierkami w rękach. Gdy Didier Drogba przewracał w drodze do bramki wszystkich obrońców, między dziennikarzami toczyły się spory, kto robi to z większym wdziękiem – on czy może Samuel Eto’o. Kiedy Jose Mourinho obrażał każdego, kto mu stanął na drodze, kibice Chelsea Portugalczyka uwielbiali.
Dziś tego wszystkiego nie ma. Mourinho sam się obraził, Eto’o rywale upolowali, Drogba utył, Ronaldinho postawił na inne rozrywki. I co tu się dziwić, że potem kibic mówi o Lidze Mistrzów: nie najlepsza. A kto ma wpływać na jej atrakcyjność? Paweł Golański w teamie Steaua Bukareszt? Dawid Janczyk jako zmiennik Vagnera Love w komandzie CSKA? Jaka love, do kogo?
A potem przychodzi taki mecz jak Rangers – Olympique Lyon. Telewizja go pokazuje z braku innych atrakcji, bo okazuje się, że na osiem spotkań tego dnia tylko w tym jednym będą walczyli naprawdę. I cała szkocka ponadstuletnia kultura futbolowa wali się w gruzy za sprawą paru szczawików o nazwiskach wskazujących na pochodzenie z krajów Maghrebu, gdzie piłkarskie tradycje, w porównaniu z Glasgow, w ogóle nie istnieją. W ciągu półtorej godziny Karim Benzema i Hatem Ben Arfa, dwudziestoletnie dzieciaki, sprawiają, że znowu jest pięknie.
Ronaldinho będzie jeszcze grał długo, Drobga i Eto’o nieraz nas zachwycą, ale szybciej, niż myślimy, zastąpi ich pokolenie Benzemy, Messiego, Krkicia i innych, rodzących się nie tylko tam, gdzie w piłkę gra się od XIX wieku. W futbolu nie ma pojęcia „pustka”. Jest najwyżej krótka przerwa między kolejnymi gwiazdami.