Jakieś fatum wisi nad nami od pierwszego spotkania, w roku 1933, w Berlinie. Adolf Hitler był kanclerzem od kilku miesięcy, Niemcy się zbroiły, trener profesor Otto Nerz kładł fundamenty pod potęgę piłkarską, a Polacy nic sobie z tego wszystkiego nie robili.
Grali bardzo dobrze, niemal do końca utrzymywali wynik remisowy. I kiedy już wydawało się, że się uda, stało się nieszczęście. - Proszę państwa, jaki pech – krzyczał do mikrofonu Polskiego Radia komentator Stanisław Mielech, niegdyś wspaniały piłkarz, twórca Legii, potem dziennikarz. – Martyna się pośliznął, Niemcy przejęli piłkę. Gol!
Niestety, jest też inna prawda – w większości meczów to nie pech decydował o wyniku. Niemcy niemal zawsze wykazywali nad nami wyższość piłkarską, organizacyjną, szkoleniową i wygrywali zasłużenie. Nasz pech polegał głównie na tym, że stawali nam na drodze.
W październiku roku 1971 na Stadion Dziesięciolecia przyjechała reprezentacja RFN prowadzona przez Helmuta Schöna, z piłkarzami już bardzo znanymi (Sepp Maier, Franz Beckenbauer, Gerd Müller, Günther Netzer, Jürgen Grabowski, Klaus Fichtel) i tylko jednym żółtodziobem (Paul Breitner). Stawką były punkty w eliminacjach mistrzostw Europy.
W 28. minucie, po błędzie Breitnera, jakich już potem chyba nigdy ten obrońca nie popełniał, Robert Gadocha zdobył prowadzenie dla Polski. Gerd Müller wyrównał minutę później i od tej pory grała już tylko drużyna niemiecka. Robiła to tak ładnie i skutecznie, że kibice częściej bili brawo, niż gwizdali. Przyjechali mistrzowie i dawali nam pokaz futbolu. Müller wbił nam dwa gole, Jürgen Grabowski jednego i przegraliśmy 1:3. Winą za porażkę obarczono Jana Tomaszewskiego, choć był winny w takim samym stopniu jak koledzy. Niemcy byli za dobrzy.