[b][link=http://blog.rp.pl/fafara/2009/07/15/powrot-czlowieka-z-deska/]Skomentuj[/link][/b]
Przez lata dyrektorzy grup mówili zawodnikom, kiedy mają przyspieszyć, kiedy zwolnić, kiedy jeść i kiedy sikać. I oto teraz kolarze po raz pierwszy od dawien dawna mieli użyć własnego rozumu. Spodziewano się, że peleton pogrąży się w totalnym chaosie, gdy w tym samym momencie jedni zechcą ruszyć do ataku, drudzy coś przekąsić, a jeszcze inni oddać się czynnościom fizjologicznym.
Modliłem się, szczerze mówiąc, by do takiego bałaganu doszło. By coś się wreszcie zaczęło dziać w największym wyścigu świata. Uważam, że wyposażenie zawodników w słuchawki spowodowało niemal całkowity zanik spontaniczności w kolarstwie. Coraz mniej było szalonych szarż, coraz mniej niespodzianek. Kolarstwo słuchawkowe zaczęło przypominać grę komputerową, o której wyniku decydowali siedzący w wozach technicznych menedżerowie, a nie ci, którzy decydować powinni, czyli cykliści.
Kolarze mają oczywiście prawo do informacji i muszą wiedzieć, ile kilometrów zostało do mety i jaka różnica dzieli czołówkę od peletonu. Kiedyś rolę informatora pełnił motocyklista z czarną tablicą na plecach, zwany człowiekiem deską. Dodatkowych danych dostarczał zawodnikom trener, krzycząc przez otwarte okno z wozu technicznego. I to jakoś wystarczało licznym pokoleniom kolarzy z Eddym Mercksem i Ryszardem Szurkowskim na czele. Czy dzisiejsi tytani szos mają mniej rozumu niż wyżej wymieni, skoro za pośrednictwem słuchawek trzeba ich prowadzić za rękę?
Przedwczorajszy kolarski koncert unplugged był niestety tak samo nudny jak w poprzednich dniach. Z eksperymentu nic nie wyniknęło, bo wyniknąć nie mogło. Wieloletnich nawyków trudno się pozbyć w ciągu jednego dnia. Jutro miał się odbyć następny etap bezsłuchawkowy, ale po ostrych protestach większości startujących w Tour de France grup kierownictwo wyścigu ma podobno zmienić decyzję. Niechęć dyrektorów ekip wobec deradiofonizacji ani trochę mnie nie dziwi. Osiem godzin w samochodzie bez możliwości korzystania z ulubionej zabawki to koszmar porównywalny z rowerową wspinaczką na Mont Ventoux.