[b][link=http://blog.rp.pl/szczeplek/2010/07/03/czapki-z-glow/]Skomentuj na blogu[/link][/b]
Ale wojen religijnych z protestantami prowadził nie będę, bo mam szacunek dla pracy, jaką wykonali holenderscy piłkarze. To był mecz! Nikt z nas obecnych w studiu TVP, na wizji i poza nią, nie miał w przerwie żadnych wątpliwości, że druga połowa może być dla Holandii jeszcze gorsza. No, może z wyjątkiem Jacka Gmocha, ale on posiadł rzadką sztukę interpretacji samego siebie w taki sposób, aby jego było zawsze na wierzchu.
Brazylia robiła wszystko, jak trzeba. Wreszcie zaczęła grać z polotem, którego jej do tej pory brakowało, nie zapominając o koniecznej w takim turnieju dbałości o obronę. To było absolutnie wzorcowe i nawet myślałem sobie, że wspaniały Arjen Robben wcale nie jest tak dobry, jak się myśli, bo wystarczy kilku sprawnych obrońców, żeby wyeliminować jego lewą nogę, jak bardzo nie po polsku by to zabrzmiało. Brazylia panowała, Holandia straciła bramkę po pięknej akcji rywali i nie bardzo wiedziała, jak sobie dać radę z naporem.
Ale w drugiej połowie to Holendrzy nacisnęli, Robben z Wesleyem Sneijderem i Dirkiem Kuytem rozgrywali mecz życia i Brazylijczycy, czujący się już zwycięzcami, stracili rezon. Nie tylko zaczęli popełniać coraz więcej błędów w obronie, ale nie potrafili skonstruować takich akcji jak przed przerwą.
Jak to się skończyło – wszyscy wiedzą. W osobie Felipe Melo skumulowały się wszystkie ludzkie nastroje – najpierw wspaniałe podanie przy bramce Robinho, potem samobójczy gol, a na koniec czerwona kartka. To jest dramat.