Gdy drużyny zaproszą na pierwsze treningi i konferencje do swoich ośrodków, a na spacerze po Warszawie będzie można wpaść na dawne gwiazdy lub wielkich trenerów, sprowadzanych tu przez sponsorów i telewizje. Gdy wylądują w Polsce i na Ukrainie broniący tytułu Hiszpanie, Anglicy i ich poszukiwacze sensacji, gdy holenderscy kibice zaczną rozbijać swoje pomarańczowe kempingi.
Ludzie nieinteresujący się sportem będą się wtedy pakować i uciekać na urlopy, bo miasta mistrzostw staną się nie do życia: ulice przy stadionach zagrodzone, wyłączone pasy ruchu, pełno wolontariuszy, którzy dopiero się uczą i mówią, że trzeba skręcić w lewo, gdy lepiej skręcić w prawo. Ale dla tych, którzy futbolem żyją, szmer kilku dni przed i po ceremonii otwarcia to najpiękniejsza muzyka. Ucho jest jeszcze na wszystko wyczulone, w sercu ciągle wiara, że do następnej rundy awansuje reprezentacja, której się to ostatnio udało w wielkim turnieju w 1986 roku, a i wtedy psim swędem.
Jeśli Polska rzeczywiście awansuje, będzie pięknie. Ale nie przeceniajmy futbolu. Mistrzostwa Europy czy mundial to też święto piwa, zabawy i poznawania siebie. A Euro 2012 zapowiada się jako najlepsza zabawa od mundialu 2006 w Niemczech. W 2008 Austria i Szwajcaria były zapięte pod szyję i czasami domyślaliśmy się, że trochę gospodarzom przeszkadzamy (w Klagenfurcie nawet nie musieliśmy się domyślać, bo okiennice trzaskały z większym hukiem niż podczas marszu Pierwszej Brygady przez Kielce). Dwa lata później na mundial w RPA wybrali się tylko ci, którzy się nie dali nabrać na opowieści o czającej się tam wszędzie zbrodni. Ale i tak na miejscu woleli się trzymać swoich hoteli, zresztą w Afryce łatwiej było znaleźć tygrysa niż lokal otwarty do rana. A u nas i na Ukrainie – hulaj dusza. Gospodarze ofiarni, goście spragnieni. Nawet jeśli się gdzieś nie zejdzie autostrada, to się nie może nie udać.