Czy musimy powoli przyzwyczajać się do myśli, że wszystko co najlepsze już za nimi i za nami? Niepokoi głównie to, co dzieje się z Radwańską, przede wszystkim w konfrontacji z nadziejami, jakie rozbudzono przy okazji rozpoczęcia współpracy z Martiną Navratilovą. Dziś jest już jasne, że żadnej drogi na skróty nie ma, gry Agnieszki zmienić na bardziej agresywną szybko się nie uda, co oznacza, że wciąż stoimy pod ścianą.
Starsi kibice przypominają, że Ivan Lendl za namową Wojciecha Fibaka zmienił bekhend i przegrywał przez rok, ale się nie zniechęcił i sukcesy w końcu przyszły. Ten przykład jednak do Radwańskiej nie bardzo pasuje. U niej nie chodzi o poprawę jednego technicznego elementu, lecz o zmianę filozofii gry, czyli mówiąc inaczej – zmianę siebie.
Niektórzy dziennikarze piszący o tenisie mają denerwujący zwyczaj dzwonienia do Roberta Piotra Radwańskiego po każdej porażce jego córki. I ojciec, który ma historyczne zasługi, bo nauczył grać Agnieszkę i Urszulę, ale dziś jest słusznie odsunięty od spraw szkoleniowych (podobno nie tylko), spełnia oczekiwania mediów: atakuje wszystkich, szczególnie Tomasza Wiktorowskiego. Ten trzyma klasę i dzielnie znosi te połajanki, lecz sytuacji Agnieszki to nie poprawia, bo ostre słowa wypowiada nie zwolniony trener, lecz ojciec, którego zwolnić trudniej.
O Navratilovej jest dziś znacznie ciszej, ale przy okazji tej współpracy nagle wszyscy sobie przypomnieli, że Radwańska ma trudny charakter. Zawsze miała i chyba nikt się nie spodziewał, że po awansie do sportowej i finansowej elity zacznie nagle potulnie słuchać rad. Zobaczyliśmy w kilku meczach, że próbuje zmienić swój tenis, ale konsekwencją były głównie błędy. A to oznacza tylko jedno: z najlepszymi na świecie, grającymi znacznie mocniej, szans na sukces na razie nie ma.
Internauci przyzwyczajeni do obecności Polki w czołowej dziesiątce światowego rankingu, pamiętający jedynie wimbledoński finał i coroczne turnieje Masters, nie zostawiają teraz na Radwańskiej suchej nitki.