Zanim konkurs rozwinął się na dobre, pod dużą skocznią MacKenzie Intervale Ski Jumping Complex oglądaliśmy miłą uroczystość honorującą 500. start Simona Ammanna, rocznik 1981, w Pucharze Świata. Bohater tego wydarzenia przyjął honory z uśmiechem dobrze wiedząc, że skoczył w pierwszej serii trochę za słabo (109 m), by można było czekać z ceremonią do finału.
Potem zaczęły się znacznie dłuższe skoki, choć początkowo to zdanie nie tyczyło polskich prób. Paweł Wąsek zwyczajnie spadł tuż za bulę (86 m), jego wyjazd zaoceaniczny po chorobie żadnych korzyści nie przyniósł. Kamil Stoch i Dawid Kubacki też nie błysnęli. Są dziś za dobrzy, by nie awansować do trzydziestki uczestników drugiej serii, ale za słabi, by coś w finale osiągnąć. Jak słusznie rzekł polski mistrz olimpijski: – Ten start, to nie był amerykański sen.
Czytaj więcej
W konkursie indywidualnym im nie wyszło, ale para austriacka Stefan Kraft i Michael Hayboeck wzięła rewanż i wygrała wieczorny konkurs Super-Teamów. Aleksander Zniszczoł i Dawid Kubacki zaczęli całkiem dobrze, ale skończyli słabo, na siódmej pozycji
Powody do optymizmu dały jednak skoki Żyły i Zniszczoła. Jeden skoczył 125 m, drugi pół metra mniej, na niedużej dużej skoczni w Lake Placid to odległości znaczące, zwłaszcza kiedy przeszkadza wiatr. Bardziej przeszkadzał Piotrowi Żyle, więc starszy skoczek zajmował trzecie miejsce, młodszy dziewiąte i wróciły wspomnienia dawnej skokowej normalności w polskich startach pucharowych.
Prowadził Kraft (130,5 m) przed zwycięzcą sobotniego konkursu Lovro Kosem (130), za nimi i Polakiem czaili się Philipp Raimund i Ryoyu Kobayashi – druga seria zapowiadała się interesująco i taką była, choć nie od razu. Trzeba było doczekać do skoku szesnastego po pierwszej serii Andreasa Wellingera (129,5 m), by zobaczyć naprawdę efektowną próbę. Niemiec długo prowadził, czekał na zmiennika aż do skoku Kobayashiego (dzieliło ich 0,3 punktu). Nieco wcześniej Zniszczoł obronił dziewiątą pozycję potwierdzając stabilność formy.