Siatkarki Jerzego Matlaka wygrały w chińskim turnieju jeden mecz z pięciu, w sobotę z Japonkami. Za dwa miesiące Japonia będzie najgroźniejszym grupowym rywalem Polek w mistrzostwach świata (w naszej grupie jest też Serbia, Peru, Algieria i Kostaryka), więc zwycięstwo cieszy. Tyle że reprezentacja wciąż jest niewiadomą.
Z Amerykankami, które wygrały cały turniej, Polki prowadziły 2:0, miały piłkę meczową, ale przegrały w pięciu setach. Potem nie dały rady Brazylijkom i Chinkom, ale niewiele brakowało, by wygrały kończący turniej mecz z Włoszkami.
Z aktualnymi mistrzyniami Europy prowadziły w pierwszym secie już 21:16, potem pozwoliły się dogonić (21:21), ale po nerwowej końcówce wygrały. W drugim secie zupełnie się pogubiły i oddały go bez walki. Trzeci był najrówniejszy i najbardziej zacięty, ale wygrał go zespół Massimo Barboliniego.
O tym, jak rozdygotane są Polki, świadczy set czwarty i ostatni. Barbolini wziął pierwszy czas, gdy nasze siatkarki prowadziły 5:1, drugi przy stanie 12:5. Wtedy się wydawało, że tie-break jest pewny. Ale trener Włoszek jest cierpliwy i tego uczy swoje dziewczyny. Na drugą przerwę schodziły z uśmiechem na ustach. To one miały punkt przewagi (16:15).
Od tej chwili Polki przestały grać. Nie pomogło wejście Katarzyny Skowrońskiej i powrót rozgrywającej Mileny Sadurek, skończyło się przegraną 1:3. Trener ma o czym myśleć. Martwi brak stabilności w grze drużyny, mówią o tym same siatkarki. Anna Barańska dała wyraźnie do zrozumienia, że częste zmiany atakujących (Skowrońska, Joanna Kaczor, Katarzyna Zaroślińska) niczemu nie służą. Czasu na podjęcie decyzji zostało już niewiele.