Gdy dziewięć miesięcy temu decydowano się podpisać kontrakt z 55-letnim Włochem, działacze Polskiego Związku Piłki Siatkowej nie szczędzili mu komplementów. Ich zdaniem podczas przesłuchań konkursowych wykazał się największą znajomością zaplecza naszego siatkarskiego podwórka, zaproponował też najciekawszy program na przyszłość. Podkreślano, że praca w Kędzierzynie-Koźlu pozwoliła mu lepiej niż innym uczestnikom konkursu poznać specyfikę polskiego środowiska siatkarskiego. On sam obiecywał, że będzie się uczył języka i że jako były rozgrywający uważniej przyjrzy się młodym polskim siatkarzom grającym na tej pozycji.
Dziś słyszymy z ust prezesa PZPS Jacka Kasprzyka, że po nieudanych mistrzostwach Europy trener De Giorgi nie wskazał jednoznacznie przyczyn porażki i – co chyba najbardziej istotne – nie uderzył się w piersi, biorąc winę na siebie.
O tym, że stołek, na którym usiadł Ferdinando De Giorgi, jest gorący, najlepiej wiedzą ci, którzy żegnali się z pracą z PZPS nie z własnej woli. Dotyczy to również Raula Lozano i Stephane'a Antigi, którzy wypełnili kontrakt, ale chcieli pracować u nas dalej.
Daniel Castellani i Andrea Anastasi zostali zwolnieni wcześniej, podobnie jak teraz De Giorgi, choć Włoch pobił wszystkie rekordy. Tak naprawdę pracował z reprezentacją od maja tego roku. Wcześniej prowadził do drugiego zwycięstwa w krajowych rozgrywkach Zaksę Kędzierzyn-Koźle. Wystarczył jednak brak sukcesu w Lidze Światowej i rozgrywanych w Polsce mistrzostwach Europy, by stracił pracę, choć kontrakt podpisał do 2020 roku i igrzysk olimpijskich w Tokio. Z takim jedynie zastrzeżeniem, że pierwszej ocenie zostanie poddany po przyszłorocznych mistrzostwach świata.
Okazało się, że oceniono go znacznie szybciej, ale to, że stracił pracę, nie jest wielkim zaskoczeniem. Pytanie, dlaczego nie oceniono też tych, którzy go wybierali. O nich się nie mówi, że popełnili kosztowny błąd.