W piątek Polki pokonały Niemki 3:1, w sobotę Dominikanę 3:0 i na koniec Amerykanki, wicemistrzynie olimpijskie z Pekinu 3:1. To solidna zaliczka przed kolejnymi dwoma turniejami w Japonii i na Tajwanie, by wywalczyć miejsce w finale World Grand Prix w chińskim Ningbo pod koniec sierpnia.
Trener Jerzy Matlak zapowiadał twardą walkę o rankingowe punkty. – Nie możemy sobie pozwalać na porażki, zbyt dużo ludzi na nas liczy – argumentował. Wiedział, że ma ciekawą drużynę, którą stać na wiele. Jeśli się wygrywa dwa razy z mistrzyniami świata Rosjankami, to sygnał jest czytelny, że takiego potencjału nie wypada zmarnować.
Kończący turniej w Gdyni mecz z USA pokazał, że na razie Polki grają, jak na medalistki ubiegłorocznych mistrzostw Europy przystało.
To nie była łatwa konfrontacja, bo Amerykanki są wyższe, silniejsze fizycznie i mają zakodowany gen wygrywania. – Grają tak, jakby były na treningu. Nie widać, by ciążyła na nich jakakolwiek presja – mówił Matlak.
Ale końcówka drugiego seta pokazała, że przyparte do muru też się denerwują. Prowadziły 24:21, 1:0 w setach i przegrały tę partię 24:26. To był moment zwrotny meczu. Nasze siatkarki uwierzyły, że mogą pokonać zespół Hugh McCutcheona, który w Pekinie poprowadził męską amerykańską drużynę do złotego medalu igrzysk.