Do sukcesów z czasów Bogdana Wenty czy Michaela Bieglera ciężko będzie wrócić, teraz trzeba się cieszyć z tego, że reprezentacja Polski znów zagra w mistrzostwach Europy. Dwa lata temu ta sztuka jej się nie udała. Polacy odnieśli tylko jedno zwycięstwo w kwalifikacjach i zajęli ostatnie miejsce w grupie za Białorusią, Serbią i Rumunią.
Teraz też nie było łatwo, chociaż rywale w eliminacjach, z wyjątkiem Niemiec, nie byli zbyt wymagający. Na początku, jeszcze pod wodzą Piotra Przybeckiego, Polacy przegrali na wyjeździe z Izraelem, a po zmianie trenera (w 2019 roku selekcjonerem został Patryk Rombel) tylko zremisowali na wyjeździe z Kosowem, a w decydującym o awansie rewanżu z Izraelem zwyciężyli 26:23 (do przerwy przegrywali 10:11).
Iść własną drogą
Pewnym usprawiedliwieniem słabej gry w tamtych meczach mogły być kontuzje.
– Szczególnie przed Kosowem oraz Izraelem to się nawarstwiało. Niektórzy byli nieobecni dłużej, jak Paweł Paczkowski, i zdążyliśmy sobie to jakoś poukładać, ale inni wypadali w ostatniej chwili, jak Tomasz Gębala czy Michał Daszek. Kontuzje cały czas nam przeszkadzają. Brakuje kilku zawodników, którzy byliby wzmocnieniem: Gębali, Pawła Grendy, Paczkowskiego, Marka Szpery. Ale ważne jest, żebyśmy na tym etapie budowania drużyny grali w mistrzostwach Europy i wygrywali tyle, ile się da. Jesteśmy na turnieju, rozwijamy reprezentację, mamy kontakt z piłką ręczną na wysokim poziomie. Do czołówki musimy iść naszą drogą – mówi „Rzeczpospolitej" Patryk Rombel.
Jednolity system
Nie ma mowy o powrocie do przeszłości i wzywaniu na pomoc weteranów. Nawet w krytycznym momencie eliminacji, po porażkach z Niemcami, a przed rewanżami z Izraelem i Kosowem selekcjoner nie chciał używać hasła „wszystkie ręce na pokład". Drużyna ma zostać zbudowana na mistrzostwa świata w Polsce i w Szwecji w 2023 roku, a tacy zawodnicy jak Michał Jurecki czy Krzysztof Lijewski mieliby wtedy około 40 lat.