Jest coś dziwnego w meczach o wielką stawkę ze słabszymi rywalami. Polacy mówili, że już w szatni grała inna muzyka - siedzieli spięci, zaniepokojeni tym, że mogą zapewnić sobie awans w nietypowy dla siebie sposób, czyli wcześniej niż w ostatniej sekundzie.
Czesi to przede wszystkim najlepszy strzelec — Filip Jicha. Zajął się nim już na początku Artur Siódmiak, ale po mocnym zderzeniu rywal wstał. Poprawka Bartłomieja Jaszki też nie przyniosła skutku, Czechowi dalej chciało się grać, a Polacy w myśl zasady, że jeden piłkarz meczu nie wygra — pozwolili mu hasać do woli. Rzucał siedemnaście razy, trafił tylko siedem. Pod koniec bywał bezradny.
Na początku spotkanie było przedstawieniem jednego aktora. Karol Bielecki postanowił robić wszystko: próbował rozgrywać, rzucał, pobudzał kolegów z drużyny, prowokował do dopingu polskich kibiców, których w Innsbrucku jeszcze nigdy nie było tak wielu.
Sił starczyło mu na kwadrans. W tym czasie rzucił sześć goli z dziesięciu, jakie udało się zdobyć Polakom, potem zaczął podawać piłkę rywalom w ręce. — Zabrakło zimnej krwi, zagotowałem się — mówił ze spuszczoną głową.
Podczas meczu z Czechami było jak w wesołym miasteczku, poziom rozrywki raczej słaby, ale emocji dużo. Najpierw wizyta na strzelnicy, bo niemal wszystkie rzuty trafiały do siatki obu bramkarzy. Po pierwszej połowie Sławomir Szmal miał tylko dziewięć procent obronionych rzutów. Później wizyta na karuzeli. W 48. minucie Polacy wywalczyli trzy gole przewagi, dwukrotnie mieli okazję uciec rywalom tak bardzo, by ci mogli już tylko oglądać ich plecy.