Tylko Anglia może opuścić Europę dwa razy w ciągu tygodnia – to jeden z żartów, który w 2016 roku krążył w internecie po odpadnięciu reprezentacji tego kraju z Euro we Francji. Kilka dni po referendum, w którym Brytyjczycy opowiedzieli się za opuszczeniem UE, Synowie Albionu przegrali niespodziewanie z Islandią i musieli wracać do domu.
Choć minęły prawie trzy lata, w czasie których Anglia została czwartą drużyną świata, do śmiechu nikomu nie jest. Zapowiadany na 29 marca ewentualny tzw. twardy Brexit może mieć poważne konsekwencje dla brytyjskiego sportu. Największe obawy dotyczą oczywiście Premier League, działającej jak magnes na gwiazdy z całego świata. Dwie-trzecie spośród zgłoszonych przez kluby zawodników stanowią obcokrajowcy. To oni sprawiają, że angielski futbol w wydaniu ligowym nie ma dziś konkurencji. W XXI wieku tylko czterech piłkarzy z Wysp zdobyło nagrodę dla najlepszego gracza: Frank Lampard (2004/2005), Wayne Rooney (2009/2010), Gareth Bale (2012/2013) i Jamie Vardy (2015/2016). Trenerów z Anglii da się w tym sezonie policzyć na palcach jednej ręki (4 z 20).
Mniej obcokrajowców
Wszystko wskazuje, że teraz przepisy będzie trzeba dostosować do tych imigracyjnych i mocno zaostrzyć. Trwają spotkania i rozmowy z brytyjskim rządem, ale nikt nie wie, czego naprawdę się spodziewać.
Angielska federacja proponuje ograniczenie liczby cudzoziemców w każdym klubie do 12. Niedawno przeanalizowano składy i okazało się, że ten warunek spełnia dziś jedynie Bournemouth (10), którego bramkarzem jest Artur Boruc. Broniący mistrzowskiego tytułu Manchester City oraz Liverpool, Chelsea, Arsenal i Manchester United na swojej liście płac miały co najmniej 20 brzmiących dla Anglika obco nazwisk.
Wygląda na to, że kilkudziesięciu graczy ze wszystkich 20 klubów będzie musiało szukać pracy w innym kraju. Obowiązujące aktualnie umowy mają być honorowane do 2021 roku.