To jest wielki problem. My też byliśmy młodzi, ale mieliśmy marzenia. Przede wszystkim chcieliśmy coś ze swoją drużyną wygrać, awansować i tak dalej. A większość z tych utalentowanych chłopaków zamiast stawiać sobie takie cele, myśli o wyjeździe.
Choćby do drugiej ligi angielskiej, bo to już jest dla nich interes. Gdzieś się wartości poprzestawiały.
Kiedy jesteś dobry to na wszystko w życiu jest czas. Kiedyś też uważałem, że szybki wyjazd za granicę jest korzystny pod względem sportowym i finansowym. Ale dziś ekstraklasa jest dobrą szkołą, bo gwarantuje prawidłowy rozwój do 21, czy 23 lat. I jak jesteś gwiazdą ekstraklasy to możesz realnie myśleć o tym, że po wyjeździe na Zachód czy na Wschód dasz sobie radę. Ale jak masz osiemnaście lat i wyjedziesz po pięciu meczach, bo ci się wydaje, że już wszystko umiesz, a menedżer cię w takim przekonaniu umacnia, to trafisz tam na ławkę i będzie po marzeniach, bo o tobie zapomną. A może i po karierze. Takich przykładów jest bardzo dużo. Ale kasa się zgadza, czyli wszystko pasuje.
No właśnie, menedżer, funkcja potrzebna, może w imię chciwości zmarnować zawodnikowi karierę. On przejął faktyczną władzę nad zawodnikiem. To jest chora sytuacja.
Całkowicie się zgadzam. Można powiedzieć, że ode mnie zaczął się rynek menedżerski we Włoszech i na świecie. Daniel Passarella, Giancarlo Antognoni i ja mieliśmy tego samego menedżera. Nazywał się Antonio Caliendo. Było nie do pomyślenia żeby menedżer mówił nam co mamy robić. To ja mu mówiłem: kończy mi się kontrakt z Juventusem, mam 29 lat, znajdź mi nowy klub, bo ja jeszcze muszę zarobić. A dziś zawodnik mówi: to nie ja, to menedżer.
Rozszerzymy to pytanie. Dawniej klubami zarządzali ludzie bardzo często wskazani przez partię, czyli „rzuceni na odcinek sportowy". Dziś ich miejsca zajęli biznesmeni. Wczoraj handlowali piwem, jutro staną się specjalistami od filmów, a w międzyczasie prowadzą klub piłkarski. Zna pan wszystkich prezesów klubów ekstraklasy i pierwszej ligi. O ilu może pan powiedzieć, że znają się na tym, co robią?
To jest problem. O niewielu. Gdybyście panowie kupili redakcję „Rzeczpospolita" albo jakiś browar, to zatrudnilibyście dyrektora do spraw handlu, do spraw sprzedaży, do spraw promocji i tak dalej. Osoby, o których wiecie, że są fachowcami. A jak ktoś kupuje klub piłkarski, to nikogo nie zatrudnia, bo mu się wydaje, że się na wszystkim zna. O piłce rozmawiają wszyscy, każdy ma swoje racje, ale na końcu wygrywają ci, którzy się na niej znają. Nie ma żadnego przypadku. W klubach wspomaganych przez samorządy są ludzie przez nie tam skierowani, żeby mieć nad klubami kontrolę. Takie osoby na ogół nie są kreatywne, nie mają wiedzy, wizji o tym co będzie za dwa - trzy lata i są skoncentrowane na tym, żeby na koniec roku poinformować prezydenta miasta, że bilans wyszedł na zero. W ten sposób silnego klubu się nie zbuduje.
Coś lżejszego na koniec. Bardzo istotną częścią pańskiej rodziny jest tenis. Odpoczywa pan przy nim?
Kiedy sam gram to nie. Ale rzeczywiście, bardzo lubię tenis. Moja najstarsza córka Karolina bardzo dobrze grała, nawet w turniejach Orange Bowl. Ale kiedy powiedziała: tatuś, ja bardzo lubię grać, ale nie lubię trenować, to ja jej odpowiedziałem: dobrze, to lepiej skoncentruj się na szkole, bo przy takim podejściu kariery nie zrobisz. Mąż mojej córki Vincenzo Santopadre jest trenerem Matteo Berrettiniego, ósmego tenisisty świata, który w ciągu dwóch lat zrobił znaczny postęp. Jest blisko nas. Oglądam po nocach jego mecze, bo to już rodzinna sprawa. Bardzo sympatyczna sytuacja.
Jest jeszcze jedna rzecz, która łączy futbol i tenis: VAR i Hawk-Eye. Powtórki zmieniły tenis na lepsze, a futbol?
VAR też zmienił piłkę na lepsze. Byłem przeciw, uważałem, że skoro piłka przez sto lat dawała sobie radę bez VAR-u, to może tak zostać. Ale zmieniłem zdanie, bo VAR wyłapuje to, czego nie jest w stanie dostrzec nawet najlepszy sędzia. VAR go nie zastępuje, tylko pomaga podjąć sprawiedliwe decyzje. Proszę zauważyć, że trzy lata temu PZPN był pierwszą federacją w Europie, która wprowadziła VAR na boiskach ligowych. Dziś to jest standard.
Kilka dni temu, podczas gali PZPN poznaliśmy „Jedenastkę Stulecia". A jaka jest pańska jedenastka?
Największy problem miałem w bramce. Musiałem zważyć osobowość i umiejętności Tomaszewskiego oraz sukcesy i sprawność Młynarczyka. Szanując obydwu, wybrałem Józka. W obronie Łukasz Piszczek, Władek Żmuda, Kamil Glik i Antoni Szymanowski, który grał na wszystkich pozycjach w obronie i na przeniesieniu go z prawej strony na lewą drużyna by nie straciła. Prawem prezesa ustawiłem jedenastkę w systemie 4-4-2, a nie 4-3-3, jak przyjęła kapituła. W środku pomocy wybrałem Lucjana Brychczego i Kazimierza Deynę, z prawej strony Grzegorza Latę, a z lewej Włodka Smolarka. W ataku Włodek Lubański z Robertem Lewandowskim.
A jaki był najlepszy piłkarz, z którym grał pan w reprezentacji?
Byli piłkarze bardzo eleganccy, bardzo dobrzy, ale tym, który dawał najwięcej drużynie był Grzegorz Lato.
A spośród piłkarzy zagranicznych? Zamyka pan oczy i widzi całą swoją karierę, mecze na największy stadionach świata, z wielkimi u boku lub po drugiej stronie. Kto z nich był największy?
Diego Maradona. Kiedyś był taki mecz Juventus - Napoli. Wiedzieliśmy, że to jest najlepszy zawodnik i trzeba będzie podostrzyć. Do przerwy 0:0. Siedzimy tak w szatni - Tardelli, Cabrini, Scirea, Michel, ja, patrzymy na siebie i mówimy - wiecie co, nie ma co go kopać. On jest po prostu za dobry. Skończyło się chyba 1:1. Maradona był genialny, ale jako przeciwnik. Najlepszym spośród tych, z którymi grałem w jednej drużynie był bezsprzecznie Michel Platini.