Euro to obok igrzysk olimpijskich w Tokio najważniejsze i najbardziej medialne wydarzenie sportowe, jakie miało się odbyć w tym roku. Święto futbolu organizowane wyjątkowo nie w jednym czy w dwóch krajach, a w 12 miastach całej Europy. Generujące ogromne zyski z praw telewizyjnych, marketingowych i biletów.
W lutym UEFA informowała, że popyt na wejściówki jest rekordowy. Otrzymała 28,3 mln zgłoszeń, dwukrotnie więcej niż przed czterema laty. Do sprzedaży trafiło 2,5 mln biletów. Według prognoz, gdyby turniej odwołano, UEFA mogłaby stracić nawet pół miliarda euro. Nic dziwnego, że nie mogła sobie pozwolić na rozgrywanie mistrzostw przy pustych trybunach.
Jeszcze kilka dni temu, gdy przekładano kolejne imprezy sportowe, szefowie UEFA bez cienia wątpliwości przekonywali, że turniej odbędzie się zgodnie z planem, że 12 czerwca piłkarze wyjdą na mecz otwarcia w Rzymie, choć te zapewnienia brzmiały irracjonalnie.
Tylko we Włoszech z powodu koronawirusa zmarło już ponad tysiąc osób, a liczba zakażonych i ofiar na całym kontynencie rośnie w błyskawicznym tempie. Po tym, gdy okazało się, że choroba dotyka nie tylko ludzi starszych, odporni na nią nie są nawet młodzi, zdrowi i silni zawodnicy (zarażeni zostali m.in. Daniele Rugani z Juventusu i Manolo Gabbiadini z Sampdorii), UEFA musiała przestać chować głowę w piasek i udawać, że problem nie istnieje.
Na wtorek zwołano wideokonferencję z udziałem przedstawicieli wszystkich 55 krajowych związków. Według francuskiego dziennika "L'Equipe", zapadnie wówczas jedyna słuszna decyzja w obecnej sytuacji - o przesunięciu mistrzostw na 2021 rok. Logiczna tym bardziej, że nadal nie znamy czterech ostatnich finalistów i wątpliwe byśmy poznali ich już pod koniec marca, kiedy zaplanowano baraże.