Grasshoppers prezentował się znacznie lepiej niż w Poznaniu. Jego pech polegał nie tylko na tym, że nie udał mu się mecz w Polsce, ale że wczoraj stracił coś, co nazywa się górnolotnie atutem własnego boiska. Stadion Letzigrund w Zurychu będzie dziś areną mityngu lekkoatletycznego, grano więc w odległym o 80 km Sankt Gallen, a tam chciało się dotrzeć tylko nielicznym kibicom „Koników Polnych”. Wycieczka dobrze zorganizowanych kilkuset poznaniaków przekrzyczała ich, więc piłkarze Lecha znowu czuli się jak u siebie.
Grali jednak tak, żeby nie przegrać. Nie wysilali się, licząc tylko na jakieś błędy Szwajcarów, kontry, rzuty wolne. A ponieważ tym razem wysilali się gospodarze, mecz przypominał trochę to, co widzieliśmy we wtorek w Krakowie. Rolę Barcelony grał Lech, szwajcarska „Wisła” nie miała szczęścia.
Lech chciał dobrze wypaść, ale nie zamierzał się przy tym męczyć. Nie wypracował więc wielu bramkowych sytuacji. Z wyjątkiem bardzo ładnego strzału Semira Stilicia z rzutu wolnego (24 min). Bośniak uderzył lewą nogą z miejsca, z którego 95 procent piłkarzy kopnęłoby prawą. Trafił w okienko, ale Eldin Jakupovic bardzo ładnie obronił. Tuż po przerwie (51 min) w bardzo dobrej sytuacji po prostopadłym podaniu znalazł się Grzegorz Wojtkowiak. Kiedy uświadomił sobie odpowiedzialność, wolał oddać piłkę, niż strzelać.
I to wszystko. Szwajcarzy mieli trochę więcej dobrych okazji, ale za każdym razem błędy obrońców naprawiał bramkarz Krzysztof Kotorowski. Szczególnie dobrze zachował się, broniąc strzał Raula Bobadilli (41). Argentyńczyk minął Bartosza Bosackiego, strzelił po ziemi, ale Kotorowski zdołał wybić piłkę na róg.
Do tej sytuacji doszło po nierozważnym wyprowadzaniu piłki przez Manuela Arboledę. Kiedy Kolumbijczyk bierze się do rozpoczynania akcji, wychodząc poza pole karne – można zacząć się bać. Przy groźniejszym przeciwniku to się może źle skończyć.