W dawnych czasach panowała opinia, że dwaj zawodnicy na boisku psychicznie odbiegali od pozostałych – bramkarz i lewoskrzydłowy.
Bramkarz – bo stojąc kilkadziesiąt metrów od akcji ofensywnych swoich kolegów nie był w stanie im pomóc. Lewoskrzydłowy – bo miał numer 11, ostatni w drużynie, ustawiano go najdalej na boisku, gdzie czasami piłka w ogóle nie dolatywała.
W latach 50. w polskiej reprezentacji występował jeden z najlepszych bramkarzy Europy – Edward Szymkowiak. Przez 13 lat grał w kadrze, zatrzymywał Rosjan, Włochów, a zakończył karierę w teoretycznie łatwym meczu w Helsinkach. Przepuścił dwie bramki, przy śniadaniu dostał ataku nerwowego śmiechu i trener Ryszard Koncewicz nie chciał go już więcej widzieć. Powiedział, że przegraliśmy przez bramkarza.
Ale lepszego niż Szymkowiak wtedy nie mieliśmy. Niemal w każdym meczu kadry w bramce stał kto inny. Na ważny mecz eliminacyjny do mistrzostw świata z Włochami Koncewicz powołał Henryka Stroniarza z Wisły. Ale problem reprezentacji nie ograniczał się wtedy do obsady bramki i Polska przegrała 1:6. Stroniarz niewiele mógł zrobić, ale przeszedł do historii jako nieudacznik. Nikt mu drugi raz nie dał szansy, bo kto powoła bramkarza, który wpuszcza sześć goli w jednym meczu? A to był bardzo dobry bramkarz.
Dobry był też Piotr Czaja z Ruchu. Kazimierz Górski powołał go na eliminacyjny mecz z RFN w Warszawie, w roku 1971. Niemcy mieli wówczas wspaniałą drużynę, która rok później została mistrzem Europy, a po kolejnych dwóch – mistrzem świata.