Kiedy Cristiano Ronaldo dawał Portugalczykom prowadzenie, niemieckim kibicom przeleciały pewnie przed oczami obrazki z mundialu w Rosji. Trudna do wytłumaczenia porażka z Koreą Południową, stracona szansa na obronę tytułu i wielki wstyd, jakim było pożegnanie z turniejem już po fazie grupowej.
Niewiele brakowało, by w sobotę do listy rozczarowań doszło równie szybkie odpadnięcie z Euro, a Joachim Loew został zapamiętany nie jako człowiek, który dał Niemcom mistrzostwo świata, ale ten, któremu sprawnie działająca maszyna wymknęła się z rąk.
Gol Ronaldo podziałał jednak na piłkarzy Loewa niczym otrzeźwienie, „niemieckie czołgi" – jak napisał dziennik „A Bola" – zaczęły niszczyć kruchą obronę rywali. Portugalczycy wbili sobie dwie bramki samobójcze, co zdarzyło się na mistrzostwach Europy po raz pierwszy, Niemcy wygrali 4:2, a ich bohaterem został Robin Gosens, który nie jest wychowankiem żadnej futbolowej akademii.
Urodził się w Niemczech, ale w jego żyłach płynie holenderska krew. Do ojczyzny swojego ojca przeniósł się po nieudanych testach w Borussii Dortmund. Przez Vittesse Arnhem, Dordrecht i Heracles Almelo trafił do Włoch. W 2017 roku podpisał kontrakt z Atalantą Bergamo i był to strzał w dziesiątkę. U trenera Gian Piero Gasperiniego Gosens wyrósł na jednego z najlepszych wahadłowych w Serie A, cenionego za solidność w obronie, chwalonego za skuteczność w ataku. Dwa ostatnie sezony kończył z 9 i 11 bramkami, wreszcie w wieku 26 lat doczekał się pierwszego powołania do kadry.
Mecz z Portugalią, dopiero dziewiąty w reprezentacji, był jego popisem. Strzelił gola, miał dwie asysty, jednej efektownej bramki mu nie uznano. Został wybrany na zawodnika spotkania, przyćmił Ronaldo, który kiedyś nie chciał wymienić się z nim koszulkami.