Reklama
Rozwiń

Tulipan i narcyz

Beenhakker – rycerz bez wad, nigdy nie istniał. Wymyśliliśmy go. Jest, jaki był, my też. Tylko wyniki się zmieniły

Aktualizacja: 11.09.2009 11:34 Publikacja: 11.09.2009 04:33

Leo Beenhakker

Leo Beenhakker

Foto: Fotorzepa, Bartosz Jankowski

Brzydko się trzy lata temu witaliśmy i brzydko się teraz żegnamy. Zatoczyliśmy koło: od tragikomicznego przesłuchiwania trenerów kadry przez Sejmową Komisję Sportu, po dzisiejsze migawki z kuluarów na Wiejskiej, gdzie każdy ma na temat Holendra coś do powiedzenia.

Wtedy Beenhakker sobie na takie traktowanie nie zasłużył: na szczucie po pierwszych porażkach nawet inspekcją pracy, na oskarżenia o nieczyste intencje, o podpisywanie podwójnych umów. Wszystko to spotkało go tylko dlatego, że był trenerem z zagranicy. Ale teraz nie może mieć żalu o przedwczesne zwolnienie.

[srodtytul]Bez entuzjazmu[/srodtytul]

O styl tak, o to, że znów każda bramka dla rywali cieszyła jego wrogów na trybunach, a prezesowi zabrakło odwagi, by powiedzieć mu o dymisji wprost. Ale na samo zwolnienie solidnie zapracował. W ostatnich miesiącach za rzadko wygrywał, a ciągle tak samo chętnie pouczał.

Uparł się, że pogodzi doradzanie w Feyenoordzie z pracą w reprezentacji, ale nie pogodził. Nie dlatego, że zabrakło mu czasu. Z tym nigdy nie miał problemu, znalazł nawet przed ostatnimi meczami eliminacyjnymi chwilę, żeby wyskoczyć na golfa do Marbelli. Zabrakło entuzjazmu, radości z tej pracy.

Mówił niedawno, że Holandia przestała być jego Holandią, za dużo tam imigranckich wpływów. Ale niedługo później to Polska przestała być jego Polską. Kiedyś można go tu było spotkać na spacerach po Warszawie, zobaczyć, jak poznawał skoki narciarskie i małyszomanię w Zakopanem, ciszę na Mazurach. Odwiedzał turnieje dzieci i VIP-ów, kręcił reklamy. Teraz robi to w Holandii i Belgii.

Do nas przyjeżdżał w tym czasie rzadko i jak za karę. Nastroszony, z góry przygotowany na następny cios. Przestał być tu szczęśliwy i dawał to odczuć. Spuszczał wzrok, zwłaszcza gdy wokół było dużo dziennikarzy. Wszędzie widział wrogów, od razu szykował się do kontrataku.

Dawny uśmiech, trochę kpiarski, ale szczery, zastąpiła zacięta mina. Euro 2008 było ledwie 15 miesięcy temu, wybory w PZPN – główny punkt zwrotny w tym polsko-holenderskim romansie – niecały rok temu, ale kto porówna zdjęcia Leo z mistrzostw w Austrii i Szwajcarii i ostatnie z Mariboru, zobaczy, jak bardzo czas przyspieszył.

Każdy tydzień z prezesem Grzegorzem Latą, a raczej z tymi, którzy wystawali zza jego pleców, liczył się podwójnie, a bywało, że i potrójnie, jak wtedy, gdy w Irlandii prezes ze świtą wkroczył do szatni przed meczem. Syndrom oblężonej twierdzy to dobry sposób na motywowanie grupy, ale na dłuższą metę zawsze bardziej zmęczy obleganych niż oblegających.

Wystarczy porównać miny działaczy PZPN wracających z Mariboru i Beenhakkera po meczu. To oni stracili kilkadziesiąt milionów na tym, że Polska nie awansowała. On swoje pieniądze dostanie. Ale wygląda, jakby było na odwrót. [wyimek]Był z nami trzy lata z okładem, w żadnej pracy nie wytrzymał dłużej[/wyimek]

Zobaczyliśmy przez te trzy lata Leo zwycięzcę i Leo na tarczy. I tak naprawdę wielkiej różnicy między nimi nie ma. Obaj mówią mniej więcej to samo i tym samym profesorskim tonem. Żaden nie toleruje braku szacunku dla siebie. Wrogom nie odpuszczają nigdy i gdy wrogów przybywa, zaczynają się problemy. Obaj są królami ciętej riposty.

Już na pierwszej konferencji w Polsce Beenhakker krzywił się na pytania o słynne niepowodzenia z Holandią. Potem pieklił się, że z Belgią gramy poza terminem UEFA, a przed Armenią bagatelizował problemy żołądkowe piłkarzy, mówiąc, że on takie często miewa po konferencjach prasowych. To wszystko było podczas zwycięskich eliminacji, gdy trybuny już umiały krzyczeć „Leo, Leo”, a dziennikarze zaczynali patrzeć w niego jak w obrazek. Tak jak wykłady o siedzeniu w drewnianych chatkach zaczęły się na długo przed twardym lądowaniem w Austrii i Szwajcarii. Ten typ po prostu tak ma.

Swego czasu żalił się w holenderskiej prasie na Holandię, że w porównaniu z Hiszpanią, w której właśnie zakończył pracę, jest bardzo nudna. O przeciąganiu na jasną stronę Księżyca mówi wszędzie, gdzie jest okazja.

W Feyenoordzie dostał od piłkarzy pseudonim Jerry Springer, tak kochał przemawiać. Kto dyskutował z nim o piłce, wie, że wystarczy skrobnąć po powierzchni problemu, a Beenhakker sam zaczyna kopać do dna. I trudno przestać słuchać. Może dlatego w Polsce najgłośniej krytykowali go ci, którzy nie rozmawiali z nim wcale.

„Ten człowiek umrze w zbroi, na boisku. Do końca życia będzie powtarzał piłkarzom, z którymi akurat pracuje, jak było w jego wielkim Realu z Butragueno i Sanchezem, jak zdobył trzy mistrzostwa, jakimi oni byli wielkimi piłkarzami i aktorami” – pisał o Beenhakkerze w swojej książce jeden z bardziej znanych holenderskich dziennikarzy Guus van Holland.

[srodtytul]Ten sam ładunek[/srodtytul]

Pisał to dziesięć lat temu. Gdy Leo miał 57 lat, a przed sobą budowanie wielkiego Ajaksu w roli dyrektora sportowego (grali tam u niego Zlatan, Chivu, van der Vaart, Sneijder, de Jong, żeby wymienić tylko kilku, więc jeśli ktoś mówi, że Beenhakker kontakt z wielkim futbolem stracił dawno temu, to nie wie, co mówi) i wyciąganie z kryzysu Feyenoordu w roli trenera z doskoku. Pracę w Club America, najbogatszym klubie Meksyku, i w Graafschap Doetinchem, na holenderskiej prowincji. W Trynidadzie i Tobago, który wprowadził na mundial i odjeżdżał z milionem dolarów premii oraz orderem państwowym w kieszeni. I w Polsce, z której, jak się okazuje, może lepiej było odjechać, gdy były awans do Euro, order i premia.

Wszędzie przybywał z tym samym ładunkiem. Magnetyzm, doświadczenie, notes z zabójczymi kontaktami w świecie futbolu, arogancja, poczucie humoru, intuicja psychologa, pracoholizm, talent, duża miłość własna. To wszystko w jednym opakowaniu, nierozdzielne.

Wiadomo było o tym, zanim się pojawił w Polsce, ale my nie wiedzieć czemu wzięliśmy sobie za wzorzec tego Leo z kilku wzruszających chwil po awansie na Euro, potem przykładaliśmy go do Leo z dnia codziennego i kręciliśmy nosem, że coraz mniej pasuje. W pewnym momencie w ogóle przestaliśmy rozmawiać o futbolu, tylko o tym, na czyj ślub trener ma prawo przyjść, której kobiecie dawać kwiaty i czy wolno mu mówić „fuck”.

Boruc wrzucał sobie piłkę do bramki w dwóch kluczowych meczach eliminacyjnych, obrońcy przestali nadążać za jakimkolwiek rywalem, a my dalej rozmawialiśmy o Leo i jego nastrojach. On mówił: „Nie jestem ani bogiem, ani kawałkiem gówna” – ale tego już nie dało się zatrzymać. Na te same intensywne treningi, o których mówiło się podczas poprzednich eliminacji, że dają piłkarzom kopa, teraz wybrzydzaliśmy: „Znów ich zajechał”. Co rusz wybuchały dyskusje o kolejnych miejscach pracy, do których, zdaniem świetnie poinformowanych, miał dać nogę. Rozrzut był duży, od warszawskiej Polonii po Borussię z Dortmundu.

Aż w końcu poszedł do Feyenoordu. Chyba bardziej na złość nam niż z jakiegokolwiek innego powodu, może poza sentymentem, a ten z wiekiem nabiera znaczenia. Pieniędzy w Feyenoordzie nie ma i na razie nie będzie. Na prowizje od transferów, stały motyw ciskanych w niego w Polsce oskarżeń, też się nie zanosi, bo transferów brak, w którąkolwiek stronę. A jednak im bardziej PZPN mu współpracy z Feyenoordem zabraniał, tym on bardziej chciał. I pewnie wkrótce trzeba się spodziewać ogłoszenia, że z doradcy staje się dyrektorem. Może nawet nie sportowym, tylko dyrektorem całego klubu.

[srodtytul]Miło, potem źle[/srodtytul]

Był z nami trzy lata z okładem, w żadnej pracy nie wytrzymał dłużej. W jednych uczucie kończyło się wcześniej, w innych później, zdarzało się, że po przerwie obie strony dawały sobie drugą szansę. Ale trzy lata to był niezmiennie termin ważności. Czy to w wielkim futbolu tak mało? W obecnych europejskich eliminacjach, biorąc pod uwagę reprezentacje, które coś znaczą, tylko Morten Olsen, Lars Lagerbaeck, Raymond Domenech, Otto Rehhagel i Fatih Terim pracują dłużej. Slaven Bilić, Joachim Loew i Guus Hiddink – tak samo długo.

Z nich tylko Olsen może być dziś w miarę pewny awansu na mundial – ale przegrał walkę o dwa poprzednie turnieje – a tylko Hiddinkowi udało się obronić u kibiców swój wizerunek futbolowego Midasa. Może więc tak to się po prostu musiało skończyć. Było miło, potem źle, teraz będzie osobno. Beenhakker sobie na pewno poradzi. A polski futbol?

[i]masz pytanie, wyślij e-mail do autora[mail=p.wilkowicz@rp.pl]p.wilkowicz@rp.pl[/mail][/i]

Brzydko się trzy lata temu witaliśmy i brzydko się teraz żegnamy. Zatoczyliśmy koło: od tragikomicznego przesłuchiwania trenerów kadry przez Sejmową Komisję Sportu, po dzisiejsze migawki z kuluarów na Wiejskiej, gdzie każdy ma na temat Holendra coś do powiedzenia.

Wtedy Beenhakker sobie na takie traktowanie nie zasłużył: na szczucie po pierwszych porażkach nawet inspekcją pracy, na oskarżenia o nieczyste intencje, o podpisywanie podwójnych umów. Wszystko to spotkało go tylko dlatego, że był trenerem z zagranicy. Ale teraz nie może mieć żalu o przedwczesne zwolnienie.

Pozostało jeszcze 93% artykułu
Piłka nożna
Żegluga bez celu. Michał Probierz przegranym roku w polskiej piłce
Piłka nożna
Koniec trudnego roku Roberta Lewandowskiego. Czas odzyskać spokój i pewność siebie
Piłka nożna
Pokaz siły Liverpoolu. Mohamed Salah znów przeszedł do historii
Piłka nożna
Real odpalił fajerwerki na koniec roku. Pokonał Sevillę 4:2
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Piłka nożna
Atletico gra do końca, zepsute święta Barcelony
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku