Długi z pierwszego meczu zostały spłacone w 10 minut, tyle wystarczyło Arsenalowi, by przeciągnąć awans na swoją stronę. Ale zabawa trwała dalej, aż do bramki na 5:0 w ostatniej minucie.
Porto było marnym tłem. Jego piłkarze snuli się o krok za rywalami, bezradni wobec szybkich podań, slalomów Andrieja Arszawina i Samira Nasriego. Trener Jesualdo Ferreira patrzył na tę zapaść nieobecnym wzrokiem, stojąc przy ławce, a mecz nazwał później „filmem puszczonym w przyspieszeniu”.
Nikt się teraz pewnie nie przyzna, że wątpił w Arsenal, a były powody. Za czasów Arsene’a Wengera ta drużyna nigdy nie awansowała do kolejnej rundy europejskich pucharów, jeśli przegrała pierwszy mecz. Co gorsza, musiała odrabiać straty bez swojego najlepszego piłkarza. Ale za Cescem Fabregasem nie było czasu zatęsknić.
Nie pozwolili na to Nasri i Arszawin. Pierwszy strzelił dwa gole, jednego po biegu między czterema rywalami w polu karnym, miał też asystę. Arszawin podawał przy trzech golach, był przy każdej akcji. A Nicklas Bendtner, z nietypową dla siebie skutecznością, ich podania zamieniał na gole. Strzelił trzy.
Pierwszy mecz Arsenal przegrał po błędach Łukasza Fabiańskiego (wczoraj bronił Manuel Almunia) i sędziego Martina Hanssona. Teraz dzięki nieuwadze arbitra strzelił pierwszego gola. Arszawin stał na spalonym, zanim wyskoczył wyżej niż obrońca i podał piłkę głową do Nasriego. Potem Rosjanin zaczepił butem bramkarza Heltona, co też mogło być pretekstem do nieuznania gola, ale nie było. A trener Ferreira uszanował wyższość rywali i po meczu mówił, że wina za pierwszego gola spada na jego piłkarzy.