Mistrz Polski zaczął drogę do Ligi Mistrzów bezboleśnie. Przy ponad 30 stopniach Celsjusza pewnie pokonał najlepszą drużynę Czarnogóry – Buducnost Podgorica 2:0. O takim wyniku marzył trener Orest Lenczyk, mówił, że chciałby, żeby rewanż był tylko formalnością.
Śląsk nie oczarował. W pierwszej połowie był przy piłce tylko przez 41 procent czasu gry. Nie było widać przepaści pomiędzy najlepszą polską drużyną a Buducnostą, gdzie największe gwiazdy zarabiają po 3 tysiące euro na miesiąc. Lenczyk przywiózł do Podgoricy drużynę osłabioną w porównaniu z sezonem, w którym wywalczył mistrzostwo. Stracił Jarosława Fojuta i Piotra Celebana, rozsypała mu się cała obrona, a widać było, że Marcin Kowalczyk ostatnią wiosnę spędził, tułając się z drużyną Młodej Ekstraklasy Zagłębia Lubin.
Śląsk ma mocną linię pomocy – z Sebastianem Milą, wracającym do formy Mateuszem Cetnarskim, ale w ataku jest jednak szczerbaty. Jedyny zdrowy i zdolny do gry napastnik Łukasz Gikiewicz pokazał się wczoraj tylko raz, marnując pod koniec pierwszej połowy najlepszą okazję, jaką wypracował mistrz Polski – z bliska trafił prosto w bramkarza.
Pierwszy gol dla Śląska padł po okresie przewagi gospodarzy. W 19. minucie niby w zwolnionym tempie Mila podał do Waldemara Soboty, a ten dośrodkował piłkę w pole karne. Tam czekało na nią, stojąc, trzech piłkarzy z Wrocławia, strzelił Rok Elsner i chyba sam się zdziwił, że pokonał Jasmina Agovicia.
Przy drugiej bramce pomógł nam francuski sędzia Clement Turpin, zaraz na początku drugiej połowy podyktował rzut karny za muśnięcie piłki ręką przez Dorde Dikanovicia. Najpierw z boiska usunięto racę, potem kilka zapalniczek, a kiedy Mila strzelił gola, sędzia kazał mu powtarzać, uznając, że w pole karne za szybko wbiegli inni zawodnicy Śląska. Kapitan mistrza Polski nie pomylił się także przy powtórce, chociaż uderzył zupełnie inaczej.